czyli bardzo spóźniony rozdział sylwestrowy.
Akt 1.
Blond włosy
wirowały na wietrze. Był mocny. Mocny, zimny. Orzeźwiający. Czuła, że wszystko
oczyszcza. Wymywa z niej jak w tej reklamie dobry płyn potrafił umyć całą stertę
talerzy. Piętnaście talerzy? Może. Może dwadzieścia. Kogo to obchodziło? Były
czyste jak ona w tym konkretnym momencie. Żadnych złych myśli, żadnego smutku,
żadnych smutnych wspomnień, żadnych ludzi mówiących jej, że jest beznadziejna,
tylko wiatr.
Tylko wiatr.
Wiatr był
jednym z niewielu przyjaciół, jacy jej jeszcze zostali. Wiatr, Nutella i
Herbata. Czasami Dobra Książka, ale i z nią ostatnio kłóciła się coraz
częściej. Dobra Książka wyrzucała jej, że nie poświęca jej należytej uwagi, ale
jak mogła poświęcać jej uwagę, kiedy rozmyślała o swojej przeszłości? Jak mogła
słuchać wyimaginowanych bohaterów, kiedy prawdziwi w jej głowie co chwilę
powtarzali
Nie kocham cię.
Mam dziecko.
Jesteś chora.
PIEPRZONA SCHOZOFRENICZKA!
Dlaczego, do kurwy nędzy, miałbym się
jeszcze z tobą zadawać? Jesteś psychiczna.
Wyjeżdżam.
Złotko, naprawdę sądziłaś, że po tym
wszystkim chciałabym z tobą rozmawiać? To urocze. Naprawdę.
Nie,
wyimaginowani bohaterowie byli przy tym niczym. Nikt nie ranił tak bardzo jak
prawdziwi ludzie. Ludzie z krwi i kości, nie kombinacja dwudziestu kilku liter.
Choć, trzeba przyznać, owa kombinacja również swego czasu przywoływała na twarz
blondynki mnóstwo łez. Łzami napełniały się jej oczy, łzy spływały po jej
policzkach, a ostatecznie łzy rozmazywały jedną z tak smutnych liter. Łzy były
wtedy dobre. Uczucia były wtedy dobre. Ludzie byli wtedy dobrzy. Świat był
wtedy dobry i gdyby nie ta cholerna choroba, świat cały czas byłby dobry. Bo
świat jest dobry, prawda? W głębi okrutnej i zimnej jak sopel lodu duszy świat
jest dobry. Świat jest dobry z natury. Nie okazuje tego, ale jest dobry.
Prawda?
Świat jest
bardzo dobry. Jak ta dziewczyna, twoja była najlepsza przyjaciółka, która cię
zostawiła wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebowałaś. Jak ten chłopak, twój
eks, który cię zostawił dla jakiejś Japonki, z którą ma dziecko. Jak ta
dziewczyna, twoja była pracodawczyni, której wydaje się, że to ona jest pępkiem
świata i przechodząc koło ciebie, zawsze syczy Wariatka z wrednym uśmiechem na ustach zupełnie jakbyś sama
decydowała o swojej chorobie.
Świat jest
dobry, prawda?
Świat nie jest
dobry.
Już to wiesz.
Wiesz i dlatego tu jesteś. Bo świat jest zły. Cholernie zły. Gdybyś była
mechanikiem pracującym dwadzieścia cztery godziny na dobę po to by utrzymać
żonę, która i tak cię zdradza, i dzieci, które tylko czekają na nowego iPhone’a
5, cały czas pyskując i nienawidząc ojca, powiedziałbyś, że jest kurewsko zły. Bo jest, moja droga. Jest.
Blond włosy
opadają na jej oczy, zasłaniając na chwilę widok, który ma przed sobą.
Zasłaniają światła bilboardów, tak charakterystycznych dla Nowego Jorku, które
znajdują się nisko pod nią. Zasłaniają ludzi, którzy na nowojorskich chodnikach
przypominają mrówki budujące nowe mrowisko. Te mrówki jednak nie przejęłyby się
nawet umierającą bratanicą. Kogo obchodzi umierający na ulicy żul, kiedy Brad
Pitt zdradza Angelinę Jolie z jakąś podrzędną aktoreczką? Kogo obchodzi świat w
ogóle, kiedy można przeczytać o powyższym na swoim telefonie, wracając z pracy
do domu?
Świat jest zły.
Dlatego ta
drobniutka blondynka, która schudła ostatnio jeszcze kilka kilogramów, przez co
zaczęła przypominać chodzący szkielet, postanowiła z tym wszystkim skończyć.
Dlatego kupiła dwie buteleczki valium, które miała przepisane od lekarza (Wolę kupić na zapas, bo nie wiem, czy nie
wyjeżdżam niedługo, rozumie pani, powiedziała aptekarce z niewinnym
uśmiechem.), a następnie przyszła na dach tego budynku.
Nie była pewna,
czy ma w sobie wystarczająco dużo odwagi do skoku. Stąd valium. Wolałaby
skoczyć, bo skok był, bądź co bądź, bardziej skuteczny. Stąd dwie butelki
szampana. I jedna butelka szkockiej, gdyby szampan nie działał. Jednak wolała
szampana. Dwie butelki. Idealna sprawa na noc sylwestrową. Upić się i skoczyć.
Jeśli nie zadziała, połknąć dwadzieścia tabletek valium.
Plan był
doskonały.
Prawda?
Akt 2.
New York Times, 1 stycznia 2013.
Strona 6.
Szokujące wydarzenia przy Pięćdziesiątej Siódmej!
W noc sylwestrową, kiedy miasto doskonale
bawiło się na koncertach, w kinach, w domach i na przyjęciach (więcej o tym na
stronie 2), na dachu hotelu przy Pięćdziesiątej Siódmej działy się
nieprawdopodobne rzeczy. Rano właścicielka hotelu zadzwoniła na policję z
szokującą informacją – podczas sprzątania po przyjęciu odbywającym się w jednej
z sal (więcej na stronie 4), usłyszała niepokojące odgłosy dochodzące z dachu.
Chcąc, nie chcąc, była zmuszona tam wejść. Na górze znalazła mnóstwo szkła
pochodzącego z dwóch rozbitych butelek szampana i opróżnioną do dna butelkę
szkockiej. Na szkle leżała dziewczyna. Była martwa. Wszystko wskazuje na
samobójstwo, ale policja wciąż stara się zidentyfikować zwłoki i okryć przebieg
zdarzeń tej nocy. Jeden z policjantów wyraził opinię, iż nie wykluczają jeszcze
ingerencji osób trzecich. Po dziewczynie widać wyraźny ślad walki z napastnikiem.
Nic nie jest jeszcze przesądzone,
odezwał się przełożony Mark Gardener, odmawiając dalszych informacji w tej
sprawie.
Ale o niej
przecież nikt by tak nie napisał. Oczywiście, że nie. Była tylko nic nie
znaczącą drobinką w tym ogromnym świecie. Kto by zauważył jej zniknięcie? Kto
by o niej napisał?
Odgarnęła włosy
z twarzy. Nie wiedziała, co ma robić. Z jednej strony chciała umrzeć, najlepiej
już w tej chwili, z drugiej nie mogła tego zrobić. Bała się. W tej jednej
ostatniej chwili po prostu bała się podejść do dachu i skoczyć. Gdyby jeszcze
pracowała, z pewnością by tego nie zrobiła. Ale ta wredna suka wyrzuciła ją dwa
tygodnie temu, bo jej najlepsza tancerka, jej oczko w głowie, popchnęło
niby-to-niechący pannę Sparks, gdy ta trzymała butelkę z wodą, co spowodowało
umoczenie bardzo-cholernie-drogich bucików pani choreograf. I
bardzo-wredna-suka pani choreograf ją wyrzuciła, szepnąwszy jej na ucho, co
czyniła zawsze, gdy tylko nadarzała się okazja, Wariatka. I teraz na jej miejscu pracowała ukochana córunia pani
bardzo-wrednej-suki choreograf. Bo niby dlaczego miałaby jej nie zatrudnić?
Ukochana Córunia była genialną tancerką przecież.
Blondynka
otworzyła pierwszą butelkę szampana i nalała sobie do kieliszka.
- Szczęśliwego
Nowego Roku, panno Sparks vel Wariatko – powiedziała, po czym wzięła do ust
pierwszy łyk.
Nie miała,
nigdy nie miała, dobrej głowy od alkoholu. To był, i owszem, tylko szampan, do
tego szampan mało wytrawny kupiony w pobliskim monopolowym za kilkanaście
dolarów, ale jednak był alkoholem. A jako iż Kate nie piła już dawno nic
związanego z alkoholem, a ponadto ważyła teraz o wiele za mało niż powinna (to
przez utratę pracy – w ciągu tygodnia straciła dwa kilogramy), już po chwili
odczuła jego skutki.
Mimo wszystko
nie miała jeszcze w sobie tej siły, która kazałaby jej wstać i przejść dwa
kroki do przodu. Jeszcze nie. Nalała sobie kolejny kieliszek, który wypiła na raz.
Chciała z tym wszystkim skończyć w tej chwili.
Kretynko, pomyśl o Ethanie. Ethan cię
przecież kooooooooocha. I ty też go kochasz. Dlaczego nie pozwolisz mu zostać?
Zamknij się. Nie chcę nie chcę nie chcę. On
mnie nie kocha. Zostawi mnie jak wtedy. Już się po tym nie pozbieram nie mam
pistoletu będzie mnie pilnował.
Wszystko komplikujesz. Zakochaj się w nim
raz jeszcze. Pozwól mu zakochać się w sobie. Życie jest piękne. Świat jest
dobry.
Nie oszukasz mnie raz jeszcze. WIEM. JUŻ
WIEM. CHOLERA.
Kilka
drogocennych kropli trunku znalazło się na sukience. Ubrała swoją najlepszą –
kremową w malutki kwietny wzorek. Kupiła ją kiedyś za dobre dwieście dolarów
tuż po tym, jak się w niej zakochała. To było jeszcze w okresie, kiedy była
szczęśliwą zdrową dziewczyną Ethana. Powiedział jej, że wygląda w niej
prześlicznie. Tydzień później poszedł do łóżka z tą pieprzoną japońską dziwką.
Łgarz. Jak oni wszyscy. Nawet bezbronna Sara zawsze ją okłamywała. I Nicole.
Teraz to wiedziała. Była mądrzejsza.
Nawet ten
niby-najlepszy-w-mieście psychiatra, Stephens. Nawet on był pieprzonym łgarzem.
Powiedział jej, że jej nigdy nie zostawi. I wyjechał. Wyjechał, pozostawiając
jej jakiegoś żółtodzioba, który nawet nie wiedział, jak ona się nazywa. Jak się masz, słonko?, pytał ją
codziennie, oglądając na swoim małym przenośnym laptopiku zdjęcia innych
japońskich dziwek. Oczywiście, Japonki były wspaniałe, bo nie były Kate. Ale
przecież poszła do łóżka z Ethanem. Poszła, bo tak właśnie chciała. Wydawało
jej się, że on ją kocha. Ale to było już po jego spotkaniu z uroczą Kyary czy
jak-tam-miała-ta-dziwka-na-imię. Och, on nawet powiedział jej, że to nie jest jego
pierwsze takie spotkanie z dziewczyną, ale o Japoneczce ani mru mru. Słodka
tajemnica Ethana Arisena. Ktoś powinien kiedyś napisać taką książkę. Z
podtytułem nawet: Słodka tajemnica Ethana
Arisena, czyli o tym, jak zdobyć jednocześnie serce Kate Sparks, duszę Kate
Sparks, łóżko Kate Sparks, i dziecko Japońskiej dziwki. Może sama Kate by o
tym napisała (podpodtytuł brzmiałby: Wyznania
chorej psychicznie dziewczyny.), ale (a) nie potrafiła pisać i (b) nie
miała na to czasu. Szykowała się na śmierć przecież.
Pierwsza
butelka była prawie opróżniona. Kate nie przejmowała się już kieliszkiem. Kto
je w ogóle wymyślił? Dlaczego by po prostu nie pić prosto z butelki? Tak było
szybciej, prawda, Kate?
Wciąż nie miała
odwagi. Pewnie to wszystko skończy się tak, jak jej kiedyś przepowiedział
Stephens – po prostu zejdziesz z dachu.
Nie jesteś typem samobójczyni, droga Kate. Ale Stephens nie wiedział
wszystkiego i go tu nie było. Zostawił ją samą. Dokładnie pamiętała pierwszy
dzień, kiedy się o tym dowiedziała. Bo nie powiedział jej oczywiście. Po co
miałby? Była tylko drobinką kurzu.
Druga butelka.
Pamiętała ten
dzień, o tak. Pamiętała, jak pełna oczekiwania wspinała się po schodach do jego
gabinetu. Zawsze wydawało jej się, że tych schodów jest za dużo. Za każdym
razem myślała sobie Cholera jasna,
dlaczego Stephens nie może mieszkać niżej. Albo dlaczego nie ma tu windy. O
tak, winda to doskonały pomysł. Ale windy nigdy nie było i nigdy się
Stpehens nie przeniósł na niższe piętro. Tam miał gabinet, który lubił i który
lubiła ona. Lubiła miękki fotel, na którym siadała i duże dębowe biurko, za
którym przesiadywał doktor. Lubiła też półmrok panujący wewnątrz, bo sprawiał
on wrażenie, że jest noc lub wieczór, a lepiej się wyznaje wszystkie swoje
tajemnice, kiedy jest wieczór, prawda? W każdym razie Kate pamiętała te swoje
przemyślenia zupełnie jakby było to wczoraj – a musicie wiedzieć, że od tego
wydarzenia minęły dobry trzy tygodnie – i ponadto pamiętała moment, kiedy już
wspięła się na samą górę i grzecznie zapukała do drzwi, a jej nikt nie
odpowiedział. Poczekała chwilkę, dając kilkadziesiąt sekund lekarzowi na
uporządkowanie swoich rzeczy, przełknięcie ostatniego kawałka pizzy, czy co on
tam sobie robił. Po tym czasie zapukała raz jeszcze, ale znów nikt nie
odpowiedział. Więc, nie czekając już na moment, kiedy Nicholas dojdzie do ładu
ze sobą, po prostu nacisnęła klamkę. Drzwi się nie otworzyły. Nacisnęła raz
jeszcze i znów się nie otworzyły. I jeszcze raz. I jeszcze. Była, jak można się
spodziewać, wściekła. Kopnęła te (pieprzone)
drzwi i zeszła na dół, do recepcji. W jej zielonych oczach malowała się złość,
przerażająca złość, która mogła zjeść całe dobro tego świata. POTRZEBOWAŁA
Stephensa, był jedyną osobą, która z nią rozmawiała i gdzieś miała to, że on
rozmawiał z nią właściwie tylko dla pieniędzy. Gdzieś.
- Gdzie jest
Stephens!? – krzyknę wrzasnęła w stronę recepcjonistki, przerywając jej
rozmowę, a właściwie flirt z przystojnym lekarzem. W jej ciele wszystko
buzowało. Krew przepływała przez serce dwa razy szybciej, jej palce stukały w
blat biurka dwa razy szybciej, jej stopy mogłyby nawet tańczyć dwa razy
szybciej, ale ze względu na okoliczności tego nie robiły. Uniosła wysoko brew w
pytającym geście, który jednocześnie wyrażał pogardę i zdenerwowanie. Nie było
to spojrzenie typowe dla tej drobnej blondynki, ale umiała tak patrzeć trochę
dzięki Susan, która często używała tego typu spojrzeń. Kate to też Susan, nie
wolno o tym zapominać. Bo Sue jest częścią jej osobowości tak samo jak fakt, iż
uwielbiała Sweeney’ego Todda lub to, że jej ulubionym ciachem było
malinowo-arbuzowo-truskawkowo-mangowe z polewą gruszkowo-jabłkową, bitą
śmietaną i posypką owocową. Dokładnie tak samo.
- Doktor
Stephens? – wyjąkała zszokowana recepcjonistka, wytapetowana farbowana
rudowłosa istota z falującym biustem i króciutką spódniczką podkreślającą jej
niebywale długie nogi. – Och, doktor Stephens wyjechał. Ma wakacje. Mam mu coś
przekazać, kiedy wróci? Czy… jest pani może pacjentką doktora Stephensa?
- Jestem jego
pacjentką, ale niech pani mu przekaże, że jest dokładnie taki sam, jak jego
ojciec. On będzie wiedział, o co chodzi. Mam rozumieć, że nie ma więcej spotkań
w grudniu, tak?
- Och, nie.
Jeżeli jest pani pacjentką… Doktor Stephens mówił, że mam wysyłać jego
pacjentów pod ten adres.
Recepcjonistka
podała Kate małą karteczkę zapisaną pismem Nicholasa. Nowy psychiatra był
okropny. Nie lubiła go i była u niego dwa razy. Może trzy. Za trzecim spotkała
tę wredną mała sukę Nicole. Nicole też jej już nie lubiła. Nikt jej już nie
lubił i to był dobry powód, by umrzeć. Nieprawdaż, Kate?
I druga butelka
się skończyła. Żałowała, że nie wzięła więcej tego szampana, bo był nawet
dobry. Ethanowi na pewno by smakował, miał taki tropikalny posmak. Całkiem
dobry. Ale nie kupiła trzech butelek niestety. Za to miała jedną butelkę
szkockiej. Szkocką mogła się naprawdę upić. Jak jeden z bohaterów tej książki,
którą ostatnio czytałaś, tak, Kate?
Odkręciła
butelkę i nalała sobie do kieliszka. Znów do kieliszka, jak na początku. Tak
się czuła bardziej sylwestrowo, a to sylwester właśnie świętowała jak ci
wszyscy inni ludzie na Times Square i generalnie w całym Nowym Jorku. Chyba
powoli dochodziła północ. Ludzie wokół wydawali się jacyś tacy radośniejsi,
głośniejsi. Tak, to musi być to.
Nalała sobie do
kieliszka jeszcze trochę szkockiej.
- Wszystkiego
najlepszego w Nowym Roku, Kate – powiedziała sobie życzenia równie szczere, jak
te wypowiadane przez każdego w święta i przed Nowym Rokiem. Tak naprawdę
wolałaby powiedzieć: Wszystkiego
najgorszego. Obyś umarła., ale nie wypadało. Mogła chociaż jedne
nieszczerze miłe życzenia dostać w sylwestra czy tam już Nowy Rok, prawda? –
Oby był jak najkrótszy, Katie, jak najkrótszy.
Wzniosła toast
za jak najkrótszy rok 2013.
Wstała i
podeszła dwa kroki. Wiatr powiewał jej włosami i sukienką.
Nie patrzyła w
dół.
Była
zdecydowana już teraz z tym wszystkim skończyć. Już teraz, w tej chwili.
- Żegnaj,
Ethanie. Żegnaj, Saro. Żegnaj, Nicole. Żegnajcie, wszyscy. Żegnaj, świecie.
Niemiło było mi cię poznać. Mam nadzieję, że ze wzajemnością. Żegnaj.
Skoczyła.
Akt 3.
Wszystko było
białe. Wszystko. Sufit, ściany, krzesło, które stało koło jej łóżka. Nawet jej
dłoń wydawała się bielsza. Prawie przezroczysta. Leżała na łóżku przykryta
idealnie białą kołdrą na idealnie białym prześcieradle; z okien sączyło się
białe światło.
Czy była w
szpitalu? Czy to był szpital, a ona przeżyła swój upadek? Jak? Jak go przeżyła?
To było dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią, nie mogła go przeżyć. Nie mogła.
Prawda?
Rozejrzała się
wokół. Nie była podłączona do tych śmiesznych rurek, w których były składniki
odżywcze, a których nazwa wyleciała jej z głowy; nie była też podłączona do
niczego innego – żadnych masek z powietrzem, żadnych kabli. Nic. Nie miała też
żadnych obrażeń. Och, cudownie. Czyli to jej się przyśniło? Cała ta noc?
Poszukała
wzrokiem kalendarza, jednak żadnego nie widziała. Nie chciała, żeby to był sen.
Chciała nie żyć, chciała płonąć w piekle czy gdziekolwiek miała trafić. Już
wolała to niż prawdziwe piekło, które przeżywała na Ziemi. Och, to było miliard
razy lepsze, jeśli miała być szczera.
Podniosła
kołdrę i wstała z łóżka. Nikt jej nie przytrzymał. Była sama – żadnych lekarzy,
pielęgniarek, nawet innych pacjentów. Biała sala, a w środku równie biała Kate.
Na sobie miała białą sukienkę prawie sięgającą ziemi. Była bosa, a obok łóżka
nie leżały żadne białe szpitalne kapcie, które mogłaby założyć.
- Jest tu ktoś?
– zapytała cichym głosem, który nagle wydał jej się niezwykle dźwięczny, wręcz
perlisty. Jakby ktoś nagle podmienił jej głos na inny, ładniejszy.
Niczego tutaj
nie rozumiała.
Podeszła do
drzwi, także białych, i nacisnęła delikatnie białą klamkę, która poddała się
władczemu ruchowi jej dłoni. Usłyszała trzask i drzwi stanęły przed nią
otworem. Po chwili zwłoki popchnęła je mocno i przekroczyła próg.
Korytarz był
biały i w niczym nie przypominał szpitalnego korytarza. Zresztą Kate już dawno
porzuciła złudzenie, iż znajduje się w zwykłym szpitalu. Co więcej, nie miała
pojęcia, gdzie jest, co to za budynek i co ona tu właściwie robi. Była przecież
tylko drobinką, tak?
Drzwi. Wokół
znajdowało się mnóstwo drzwi. Tysiące. Mogłaby, jak sądziła, iść cały dzień i
cały czas widziałaby po obu stronach tylko drzwi. Białe.
Musiała któreś
otworzyć, prawda?
Odwróciła się,
chcąc jeszcze zobaczyć, czy może przypadkiem któreś drzwi nie mają karteczki z
napisem: „To ja! Otwórz mnie! Tutaj znajdziesz szczęście!”. Ale nie zdążyła
nawet tego zrobić, bo zauważyła… lustro?
Przed nią stał
jej klon. Klon z trochę dłuższymi włosami, nieco bardziej pełnymi ustami i
dłuższymi nogami. Ulepszony klon, powiedziałaby Kate, gdyby ktoś ją o to pytał.
Kobieta-klon uśmiechała się przyjaźnie, uśmiechem pełnym nieskrywanego
szczęścia. Jej zielone oczy, oczy prawie tego samego odcienia, co oczy Kate,
patrzyły na dziewczynę z miłością.
Witaj, Katie.
Jej głos nie
rozległ się przed nią, za nią, po prawej ani po lewej. On odezwał się wewnątrz niej. W środku jej głowy –
zupełnie tak, jakby była chorą psychicznie wariatką, za jaką ją wszyscy
uważali.
W oczach
nieznajomej pojawiły się wesołe iskierki.
- Nie jesteś
wariatką, Katie – powiedziała czule. – Jesteś… jesteś niesamowitą osobą i
jestem z ciebie dumna. Chcę, żebyś to wiedziała. Jestem z Ciebie dumna i zawsze
byłam.
- Ty… -
wyjąkała Kate, patrząc na kobietę niepewnie. Chyba wiedziała już, kim ona jest.
- Tak,
kochanie, to ja. Amelia Bailey, twoja mama.
Jej matka.
Odkąd dowiedziała się, iż Jessica jest zaledwie jej macochą, zawsze chciała
poznać Amelię. Zawsze chciała poznać tę dzielną kobietę, która wydała ją na
świat kosztem swojego życia. Podziwiała ją zwłaszcza od przeczytania jej
pamiętnika. Amelia tak bardzo kochała jej ojca, że nie mogła zabić jego
cząstki. Nie mogła zabić Katherine.
Powinna była.
Jednak nie
zrobiła tego i Kate kiedyś była szczęśliwa z tego, że żyje. Chciała spotkać
swoją matkę i podziękować jej za to. Za to i za jej wspaniałe geny. Widziała
nawet tę scenę w swojej głowie podczas którejś z bezsennych nocy (
Kate (uśmiecha się delikatnie, patrząc na starszą kobietę siedzącą na fotelu
z książką na kolanach): Mamo, dziękuję ci za wszystko
Amelia (wkłada do książki zakładkę, zamyka ją i kładzie na stoliku obok. Wstaje
i podchodzi krok do córki): Och, kochanie, każdy by tak zrobił na moim
miejscu. (Patrzy na Kate z miłością w
oczach.)
Kate (pewnym siebie głosem, uśmiech staje się nieco szerszy): Nieprawda.
Nikt inny nie dałby mi tak wspaniałych genów. Te są najlepsiejsze, mamusiu.
Dziękuję.
(Amelia śmieje się perliście i przytula Kate)
)
- Czy ja nie
żyję?
- Tak.
Przynajmniej tak sądzę. Wybacz, ale tak mi
jest łatwiej się porozumiewać. Nie chcesz zwiedzić swojego świata?
- Mojego
świata?
Nic z tego nie
rozumiała. Była w jakimś dziwnym miejscu, spotkała swoją już dawno nieżyjąca
matkę i nagle okazywało się jeszcze, że to JEJ świat. Zupełnie tak, jakby była
w stanie sama posiadać jakiś świat. Nie miała pojęcia, co się tu w ogóle
działo. Ani troszeczkę.
Twojego świata. Nie poznajesz tego miejsca?
Tak sobie wyobrażałaś szpital psychiatryczny za pierwszym razem. Wszystko
białe, żadnych nadprogramowych mebli, cisza i spokój. Nie pamiętasz?
I nagle w swoim
umyśle doskonale to zobaczyła – swoje pierwsze wyobrażenie psychiatryka. To
było dokładnie takie same. Mnóstwo zamkniętych drzwi, biel. Wszechogarniająca
biel.
Nie chcesz go zwiedzić? Po prostu otwórz pierwsze
lepsze drzwi. Każde oznacza co innego, inny moment twojego życia. Zwiedzanie
jest dostępne dopiero od przyszłego tygodnia, więc masz dużo czasu.
- Zwiedzanie?
Zwiedzanie. Każdy świat można zwiedzić.
Czasem robią to dusze żyjących artystów – malarzy, pisarzy, scenarzystów.
Odwiedzają je we śnie, później o tym piszą, malują czy cokolwiek. Podejdź.
Z głośno
bijącym sercem blondynka podeszła do pierwszych drzwi. Klamka była biała, jak
wszystko tutaj. Biała, czysta, niewinna. Dotknęła jej lekko drżącą dłonią i
nacisnęła. Drzwi otworzyły się przed nią. To był jej świat.
Za pierwszymi
drzwiami znajdowała się jedna z ulic Nowego Jorku, jak zawsze zatłoczona.
Drugie skrywały jej mieszkanie. Broadway. Studio tańca. Psychiatryk. Paryż.
Cmentarz w jej miejscowości. Jej rodzinny dom. Domek na drzewie, który zbudował
jej tata. Central Park. Mieszkanie Sary. Kapeluszarnia Nicole. Kawiarnię, do
której zawsze chodziła ze swoimi przyjaciółkami na najlepsze ciacha. Niektóre
„pokoje” zawierały w środku tylko obraz, inne tylko dźwięk lub tylko zapach.
Niektóre były mieszaniną dwóch, wyjątkowo trzech. Były jej życiem, choć w
środku nie było życia. Żadnych ludzi, zwierząt. Mimo tego były przesiąknięte
obecnością innych – film pozostawiony niedbale na komodzie, słoik masła orzechowego
z nożem w środku, tubka pasty do zębów o smaku mocno miętowym, sierść na
meblach, koszulka przesiąknięta charakterystycznym zapachem powieszona na
oparciu krzesła. Kate dzięki temu wszystkiemu mogła przypomnieć sobie dawne
chwile – chwile, kiedy była szczęśliwa, beztroska.
Szła korytarzem
i otwierała po kolei wszystkie drzwi, w każdym spędzała chwilę i rozmawiała z
matką. Wspominała ludzi, miejsca, wydarzenia, smaki i zapachy. Po raz pierwszy
od dłuższego czasu czuła się po prostu dobrze. Tak zwyczajnie.
Teraz muszę cię zostawić. Te drzwi… tam
musisz wejść sama.
Kate skinęła
powoli głową, pełna wątpliwości. Nie była pewna, czy chce w takim razie tam
wchodzić. Czuła, ze czeka tam na nią coś… innego. Specjalnego. Może złego.
Może, acz było to mniej prawdopodobne, dobrego. Jednakowoż była to
niespodzianka (Kate lubiła kiedyś niespodzianki), a Amelia nie wyglądała na
osobę zdradzająca powierzone jej tajemnice. Była dobra osobą. Prawą.
Blondynka
rzuciła ostatnie przerażone spojrzenie matce i dotknęła klamki. Tak, tam coś
było. Bała się. Gdyby nie to, iż czuła, że musi tam wejść – że po to była cała
ta wyprawa – pewnie odeszłaby. Nie była odważna, już nie. Kiedyś umiała stanąć
oko w oko ze swoim strachem, ale teraz już nie potrafiła. Straciła wszystko, co
było w Kate najlepsze.
Z mocno bijącym
sercem nacisnęła klamkę i popchnęła drzwi.
Mieszkanie
Ethana. To było mieszkanie Ethana. Obraz, dźwięk i zapach. I coś jeszcze…
Zrobiła krok do przodu, a drzwi zatrzasnęły się za nią. Odwróciła się, starając
się dotrzeć z powrotem do swojego świata, jednak w miejscu, z którego przyszła,
stał tylko fotel.
Fotel był duży.
Szary. Miękki. Na fotelu siedział Ethan. Ethan uśmiechnięty, Ethan z błyskiem w
oku, Ethan wydający się najszczęśliwszym mężczyzną na Ziemi, Ethan w jej
ulubionej jego koszulce, Ethan pachnący Ethanem. Ethan.
- Witaj, Kate –
powiedział głosem, który z pewnością był głosem Ethana. – Ślicznie wyglądasz.
Ślicznie wyglądasz? Biorąc pod uwagę to,
iż była martwa, z pewnością wyglądała ślicznie. Tak chyba wyglądają ludzie,
którzy umrą i pójdą sobie gdzieś-tam-w-górę, prawda? Tak było na wszystkich
filmach.
- Dziękuję –
powiedziała i uśmiechnęła się delikatnie. Nie chciała tego, ale… to był Ethan i
dawno go nie widziała, a już na pewno nie w takim nastroju. Dlaczego miałaby to
niszczyć? – Ty też nie wyglądasz najgorzej – dodała po krótkiej chwili, a w jej
zielonych oczach zatańczyły wesołe iskierki. Dobrze się czuła w jego
towarzystwie jak na razie i nie chciała tego zepsuć, choć i tak wiedziała, że
prędzej czy później to nastąpi. Nie byli sobie pisani i nie mogli ze sobą być.
Po prostu.
Nie ufała mu,
nie tak jak kiedyś.
Wstał i chwycił
jej dłoń. Kiedyś często tak robił – po prostu trzymał jej dłoń, kiedy siedzieli
beztrosko u niego lub u niej, rozmawiając o wszystkim, oglądając jakiś film.
Trzymał jej dłoń lub bawił się kosmykiem jej włosów. Wiedział, że to lubiła.
- Kate… -
zaczął dość niepewnie. Patrzyła na niego. Nie wiedziała, gdzie jest, dlaczego
tu jest Ethan, dlaczego on jest zadowolony… Nic nie wiedziała. Tylko to, że
cokolwiek by się nie działo, ona i tak wszystko zepsuje jednym słowem. Jak
zawsze. – Muszę ci coś powiedzieć. Coś ważnego. Ja… ty jesteś teraz w świecie
Ethana. Normalnie nie mogłabyś tu wejść, ale Szefuńcio się zgodził na ten jeden
wyjątek. Ja jestem oprowadzaczem… takim odpowiednikiem twojej matki, tylko nie
mogę przybrać teraz swojej prawdziwej postaci, bo ona… to nieistotne. Nie mogę.
Jednak muszę ci coś powiedzieć. Jak wiesz, znam wszystkie najbardziej skrywane
myśli Ethana, jego uczucia, wspomnienia. Wszystko. I musisz wiedzieć, że kiedy…
powinnaś dać mu szansę. On cię kocha. Tak naprawdę. I… jesteś kobietą jego
życia. Wiesz o tym, prawda? Ale proszę cię tylko o jedną szansę. Jedną. On na
nią zasługuje. I ty też na nią zasługujesz. Z czasem wszystko się ułoży.
Ethan, a raczej
oprowadzacz, uśmiechnął się do niej delikatnie i ścisnął jej dłoń.
- Jeśli nie
chcesz robić tego dla niego, zrób to dla mnie. Znaczy wiem, że teraz dla ciebie
wyglądamy tak samo, ale ja jestem tylko oprowadzaczem. A Ethan naprawdę cię
kocha. I… w ogóle. No wiesz. On zrobiłby dla ciebie naprawdę wszystko, gdybyś
tylko poprosiła. Czy coś.
Ethan, a raczej
oprowadzacz po jego świecie, uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów Ethana,
które tak lubiła.
- I on… wtedy,
w Japonii… nic między nimi nie było. Nic. Mogę ci pokazać, jeśli chcesz.
Chcesz?
Pokręciła
przecząco głową. Starała się uwierzyć mu na słowo. Nie chciała oglądać Ethana w
Japonii, kiedy był pijany tak bardzo, że nie pamiętał, co się działo. Wolała
mieć wątpliwości niż coś takiego zobaczyć. Zresztą jego oprowadzacz wyglądał
dość wiarygodnie, prawda?
- Jeśli możesz,
przekaż mu, że zawsze go kochałam i zawsze będę – odezwała się po krótkiej
chwili. – I że mój… świat zawsze stoi dla niego otworem. Zawsze.
Akt 4.
Znów się
obudziła.
Znów w białym
pomieszczeniu.
Choć to nie
było aż tak białe. Biel wszakże nie emanowała ze ścian, a i światło nie było
białe. Raczej delikatnie żółte. Normalne. Ale mimo wszystko było tu biało.
Szpitalnie. Coś pikało, jakieś krople kapały regularnie. I coś dziwnego było
przyczepione do jej skóry.
Rozejrzała się
wokół. Na krześle obok jej łóżka (szpitalnego, to na pewno był szpital)
siedział jej psychiatra. Stephens uśmiechnął się niczym dobroduszny Gandalf
koło łóżka Froda w pierwszej części „Władcy Pierścieni”, kiedy młody Baggins
przybywa do Rivendell. Uśmiechnął się tak samo, jednakowoż coś w jego postawie
przypominało tę sytuację z drugiej części, kiedy Pippin znajduje palantír, a
Gandalf mówi do niego: „Głupi Tuk”. I ona tak się czuła. Jak głupia Sparks.
- Nie… nie
umarłam, prawda? – wychrypiała. Czuła się paskudnie, nie tak jak w „swoim
świecie”. Tutaj obecny był ból w głowie i w stopach. Prawdopodobnie złamała lub
skręciła jakąś kość. No i oczywiście za bardzo się upiła.
Dlaczego cały
czas żyła? Tam było kilkanaście metrów co najmniej. Jakim cudem?
- Nie – odezwał
się Stephens spokojnie, cały czas z tym gandalfowym uśmiechem. – Cały czas
żyjesz. I będziesz żyła, moja droga. Cały czas ktoś ma cię pilnować. Co ci się
śniło?
- Nie możesz
pozwolić mi umrzeć? Tutaj nikt się mną nie przejmuje, a tam czeka na mnie moja
matka. I… tam będzie mi lepiej. Nie mam na nic siły. Zostaw mnie w spokoju.
- Co ci się
śniło, Kate? To ważne. Nie, nie możesz powiedzieć mi tego później, bo
zapomnisz.
- Może nie
chcę, żebyś mnie już leczył? Może chcę być chora już na zawsze? Co cię to w
ogóle obchodzi?
- Musiałem
skrócić sobie przez ciebie wakacje. Nawet nie masz pojęcia, jak wściekła była
moja żona. I teraz, jako, powiedzmy, wynagrodzenie, opowiesz mi swój sen. Z
każdym szczegółem. Nie pomiń niczego, a ja będę słuchał.
I słuchał,
grzecznie i potulnie jak baranek, nie przerywając pannie Sparks (głupiej,
głupiej Sparks, która byłą tak beznadziejna, że nawet nie potrafiła się zabić)
ani razu. Gdy dziewczyna skończyła mówić, uśmiechnął się delikatnie – już nie
tak gandalfowo – i rzekł:
- Teraz, moja
droga, pójdziesz spać, bo musisz zregenerować siły. A jak się obudzisz,
opowiesz mi swój kolejny sen, dobrze? A później będziesz mogła mnie wyrzucić,
jeśli takie jest twoje życzenie.
I Kate, która
rzeczywiście czuła zmęczenie – może swoją opowieścią, może życiem w ogóle –
zamknęła oczy i po upływie pięciu minut już spała.
Akt 5.
Stała boso na
białym korytarzu w białym szpitalu psychiatrycznym. Znowu. Przed sobą widziała
Amelię, uśmiechniętą, lecz jednocześnie w pewien sposób spiętą, jakby się czymś
denerwowała.
Witaj, kochanie, odezwała się w jej
głowie. Musisz zobaczyć jeszcze jedną
rzecz, wejść do ostatniego pokoju. I tam również nie mogę z tobą wejść. Wiedz
tylko, że to naprawdę ważne, żebyś potraktowała to poważnie. To nie jest żaden
głupi żart, to nie jest nic, co miałoby ci zaszkodzić. Nie, kochanie, to ma ci
pomóc. I pomoże, tak sądzę. Otwórz te drzwi.
Podczas swojej
mowy, matka prowadziła ją korytarzem, co chwila skręcając w jakąś stronę. Tutaj
Kate wcześniej nie była, co do tego nie miała wątpliwości. I mimo strachu przed
tym nowym pokojem, chciała tam wejść. Bo gdzieś w głębi siebie chciała sobie
pomóc, chciała być szczęśliwą, beztroską osobą. Chciała przestać zamykać się w
sobie i wreszcie zacząć komuś ufać.
- Te? –
wskazała ręką drzwi z wielkim czerwonym napisem „TO TUTAJ”. Jej matka tylko
skinęła głową.
Powodzenia, szepnęła w jej głowie i
zniknęła. Kate została sama. Nacisnęła klamkę i nie zaglądając do środka,
zrobiła krok naprzód. Wchodziła w nieznane.
Po tym jednym,
znaczącym kroku znalazła się w swoim małym nowojorskim mieszkaniu. Było czyste
i wysprzątane, co było o tyle dziwne, że zostawiła je pełne pustych opakowań po
pizzy, walających się po podłodze ubraniach, których nie miała już ochoty nosić
i zdjęciach dawnej, szczęśliwej Kate w każdym możliwym miejscu. Teraz było tu
schludnie, zupełnie jakby mieszkała tu zupełnie inna osoba, osoba ceniąca sobie
porządek i nienawidząca bałaganu, który pozostawiła po sobie Sparks.
I Kate znała tę
osobę. Doskonale ją znała.
- Witaj,
słoneczko – usłyszała za sobą swój głos przesycony jadem. Swój głos w swoim
ciele. Po raz pierwszy miała właśnie spotkać Susan. I, co gorsza, porozmawiać z
nią.
Była
przerażona, lecz starała się tego po sobie nie okazywać.
- Cześć, Susan
– rzekła, odwracając się w jej stronę. – Jak się masz?
- Och, moja
droga, nie udawaj, że ci na mnie zależy. Najchętniej zamordowałabyś mnie z
zimną krwią, nieprawdaż? I ja żywię wobec ciebie te same uczucia. Nigdy nie
sądziłam, że dane mi będzie porozmawiać z ową przesławną Kate Sparks, która
powoli zaczynała mi niszczyć życie. Ale wiem, że ja bardziej zniszczyłam twoje,
wiec jesteśmy kwita, prawda? Ten cały Ethan… on był twoim chłopakiem, tak?
Chyba z nim zerwałam, ale mam nadzieję, iż nie gniewasz się za bardzo.
Sue uśmiechnęła
się sztucznie ustami Kate. W tym momencie Sparks nienawidziła jej bardziej niż
kiedykolwiek. Wiedziała, i owszem, że Susan jest okropną wredną kreaturą
żywiącą się krwią, ciałem i duszą innych, ale nigdy nie słyszała jej w akcji.
To był pierwszy raz i Kate miała szczerą nadzieję, że ostatni.
- Nie, dlaczego
miałabym? – zapytała z równie nieszczerym uśmiechem.
Nie tak
wyobrażałaby sobie to spotkanie, gdyby je sobie kiedykolwiek wyobrażała.
- To cudownie,
moja droga. W takim razie jesteśmy przyjaciółkami, tak? Och, to przesłodkie!
Musimy sobie kupić takie same sukienki i będziemy razem wyrywać chłopaków! Ty
będziesz ich wyrywać gdzieś w barze, bo jesteś przesłodka, a ja będę z nimi
sypiać. Idealny plan, jak każdy wytworzony w tej główce.
Sue wskazała
palcem swoją głowę, jakby to ona była powodem, dla którego to ciało w ogóle
powstało. Miała o sobie wysokie mniemanie, o tak. Czego nie wiedziała, to fakt,
iż tak naprawdę nikt jej nigdy nie lubił, tak jak głównych bohaterek filmu
„Wredne dziewczyny”. Tak, niektórzy ja podziwiali, inni chcieli tylko z nią iść
do łóżka, ale nikt nie darzył jej szczerym, bezinteresownym uczuciem. I ona nie
potrafiła nic takiego odczuwać. Była zimną suką, która nikogo nie kochała.
Tylko wykorzystywała wszystkich do swoich niecnych celów, tak po prostu.
I była częścią
Kate.
- Świetnie –
mruknęła Kate. – Nie wiesz może, dlaczego tu jesteśmy?
- Poza tym, że
masz mi pomóc w moim planie, to nie mam pojęcia. Jednak nie martw się, za
jakieś czterdzieści sekund znajdziemy się w innym miejscu. Tam, gdzie wszyscy
mnie kochają, a ciebie nikt nie zna. Tam, gdzie wszyscy chcą na mnie patrzeć,
wszyscy mnie podziwiają i wszyscy sądzą, że ja też ich kocham. Małe wieśniaki.
I rzeczywiście
znalazły się w innym miejscu już po chwili. A raczej Kate się znalazła, bo
Susan nie było obok niej na cmentarzu gdzieś chyba na Brooklynie. Tylko ona,
cały czas w tej samej białej szpitalnej sukience, cały czas boso. Obok niej
przechodzili ludzie ubrani odświętnie, na czarno. Pogrzeb. To był pogrzeb.
Akt 6.
- Obudź się,
Kate. Czas na lekarstwo.
Pielęgniarka
lekko nią potrząsała, wyrywając ją ze snu. Nie dowiedziała się, czyj był to
pogrzeb. Może Sary? Wydawało jej się, że tam widziała Sama. Nie chciała śmierci
Sary, nawet we śnie. Sara była jej przyjaciółką. Byłą, ale jednak przyjaciółką.
Nie mogła pozwolić jej umrzeć.
Otworzyła oczy
i pozwoliła pielęgniarce wcisnąć sobie jakiś ohydny lek. Nie chciała wcale
wyzdrowieć, ale psychiatra jej kazał. Kretyn. Kogo niby obchodziła? Na pewno
nie jego, ale jemu płacił za to przecież jej ojciec i jeśli płacił, to czegoś
wymagał.
- Witaj, moja
droga – odezwał się, o wilku mowa, Stephens. – Jak tam sny? Jakieś ciekawe?
Czekaj, czekaj, daj mi zgadnąć! Pojawiła się Susan, prawda?
Kate
zmarszczyła brwi. Skąd on, do cholery, mógł to wiedzieć?
- Tak. Była.
Skąd wiesz?
- Opowiedz mi
wszystko. Każdy szczegół.
Stephens się za
bardzo emocjonował, co nie było do niego bynajmniej podobne. Jednak Kate nie
miała wyboru – to on był jej lekarzem i się na tym znał. Na wszystkim. Więc
opowiedziała mu ten sen, a on znów jej nie przeszkadzał.
- Co zamierzasz
zrobić po wyjściu ze szpitala? – zapytał dłuższą chwilę po ostatnim
wypowiedzianym przez nią słowie.
- Nie wiem.
Może wyjadę do Las Vegas i zacznę się puszczać w jakiś hotelu, a któregoś ranka
się obudzę jako bogata żona jakiegoś biznesmena. Och, skąd ja mam to wiedzieć,
Stephens? Pewnie znów spróbuję popełnić samobójstwo i znów mi nie wyjdzie, bo
jestem luzerem, ale kogo to obchodzi? Potem znów się pojawisz i powiesz, że
jestem głupia, a ja się zgodzę. I tak następne czterdzieści lat. Wesoła
perspektywa.
- A może
wrócisz na Boradway?
- Już mnie tam
nie przyjmą. Nigdzie mnie nie przyjmą, bo jestem chora psychicznie,
zapomniałeś? Wiesz, rozdwojenie jaźni, te sprawy. Kto chciałby się zadawać z
jakąś wariatką, która pół swojego życia spędziła w psychiatryku, a pierwsze pół
to było jej dzieciństwo? Nie, Stephens, zostaje mi Vegas lub reszta życia
spędzona w Nowym Jorku, obserwując cienie swojej lepszej przeszłości. Dziękuję
za takie życie. Nie wmawiaj mi, że jest wspaniałe, bo nie jest.
Była,
delikatnie mówiąc, zdenerwowana. Nie miała pojęcia, skąd się to u niej wzięło,
skoro ostatnio w ogóle nie odczuwała prawie nic, ale miała powód – Stephensowi
się wydawało, ze skoro on ma wspaniałe życie, dużo pieniędzy, kochającą żonę i
zdolne dzieci, to wszyscy inni też.
- Nie chcę ci
tego wmówić – odezwał się łagodnie Stephens, po czym tym samym tonem dodał dwa
słowa, w które kompletnie nie mogła potem uwierzyć i o których rozmawiała z nim
jeszcze kilka godzin. Słowa, które wlały odrobinę, zaledwie odrobinę, radości
do jej życia, ale dzięki nim udało jej się nie myśleć o własnej śmierci przez
kilka następnych dni. Słowa, nad którymi rozmyślała następne tygodnie.
Brzmiały te
słowa tak:
Pierwsze:
Jesteś.
Drugie: Zdrowa.
[Tak bardzo bardzo bardzo kocham ten rozdział, że nie wiem, jak go skomentować. No to tak - ma cudownie depresyjno-samobójczy nastrój (to chyba niezdrowe, że mi to pasuje), no i kocham Twój styl, ale to już na pewno wiesz. A w nim świetne jest to przerzucenie "przecież" na koniec zdania. Chyba dwa razy tak było. No a ja lubię inwersje strasznie mocno (ofkors nie przesadzoną i nie angielską, bo ta jest jakaś rąbnięta), więc rzucam serduchem: <3]
OdpowiedzUsuń[Przerzucanie słów na koniec zdania przejęłam od mojego kuzyna, który mieszka na Opolszczyźnie. On przerzuca dużo spójników, np. "ale". To brzmi dziwnie, ale tak inaczej dziwnie. Tzn. podoba mi się ♥
UsuńCo do reszty, to dziękuję. Mnie osobiście tez się ten rozdział całkiem podoba, co jest dziwne, jeśli chodzi o mnie.]
[ Mistrzostwo. Resztę znasz <3 ]
OdpowiedzUsuńPOROBIŁO SIĘ, NO NIE POWIEM.
OdpowiedzUsuń