WAŻNE:
IT'S ALL OVER


WARTO PRZECZYTAĆ:

227. Wszystko ma swój początek
(autorstwa Abby Hope)

228. But tomorrow never came
(autorstwa Kate Sparks i Ethana Arisena)

POLECAMY:

niedziela, 24 lutego 2013

226. Koniec dotychczasowego życia Katherine Amelii Sparks – sztuka w sześciu aktach

czyli bardzo spóźniony rozdział sylwestrowy.


Akt 1.
Blond włosy wirowały na wietrze. Był mocny. Mocny, zimny. Orzeźwiający. Czuła, że wszystko oczyszcza. Wymywa z niej jak w tej reklamie dobry płyn potrafił umyć całą stertę talerzy. Piętnaście talerzy? Może. Może dwadzieścia. Kogo to obchodziło? Były czyste jak ona w tym konkretnym momencie. Żadnych złych myśli, żadnego smutku, żadnych smutnych wspomnień, żadnych ludzi mówiących jej, że jest beznadziejna, tylko wiatr.
Tylko wiatr.
Wiatr był jednym z niewielu przyjaciół, jacy jej jeszcze zostali. Wiatr, Nutella i Herbata. Czasami Dobra Książka, ale i z nią ostatnio kłóciła się coraz częściej. Dobra Książka wyrzucała jej, że nie poświęca jej należytej uwagi, ale jak mogła poświęcać jej uwagę, kiedy rozmyślała o swojej przeszłości? Jak mogła słuchać wyimaginowanych bohaterów, kiedy prawdziwi w jej głowie co chwilę powtarzali
Nie kocham cię.
Mam dziecko.
Jesteś chora.
PIEPRZONA SCHOZOFRENICZKA!
Dlaczego, do kurwy nędzy, miałbym się jeszcze z tobą zadawać? Jesteś psychiczna.
Wyjeżdżam.
Złotko, naprawdę sądziłaś, że po tym wszystkim chciałabym z tobą rozmawiać? To urocze. Naprawdę.
Nie, wyimaginowani bohaterowie byli przy tym niczym. Nikt nie ranił tak bardzo jak prawdziwi ludzie. Ludzie z krwi i kości, nie kombinacja dwudziestu kilku liter. Choć, trzeba przyznać, owa kombinacja również swego czasu przywoływała na twarz blondynki mnóstwo łez. Łzami napełniały się jej oczy, łzy spływały po jej policzkach, a ostatecznie łzy rozmazywały jedną z tak smutnych liter. Łzy były wtedy dobre. Uczucia były wtedy dobre. Ludzie byli wtedy dobrzy. Świat był wtedy dobry i gdyby nie ta cholerna choroba, świat cały czas byłby dobry. Bo świat jest dobry, prawda? W głębi okrutnej i zimnej jak sopel lodu duszy świat jest dobry. Świat jest dobry z natury. Nie okazuje tego, ale jest dobry.
Prawda?
Świat jest bardzo dobry. Jak ta dziewczyna, twoja była najlepsza przyjaciółka, która cię zostawiła wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebowałaś. Jak ten chłopak, twój eks, który cię zostawił dla jakiejś Japonki, z którą ma dziecko. Jak ta dziewczyna, twoja była pracodawczyni, której wydaje się, że to ona jest pępkiem świata i przechodząc koło ciebie, zawsze syczy Wariatka z wrednym uśmiechem na ustach zupełnie jakbyś sama decydowała o swojej chorobie.
Świat jest dobry, prawda?
Świat nie jest dobry.
Już to wiesz. Wiesz i dlatego tu jesteś. Bo świat jest zły. Cholernie zły. Gdybyś była mechanikiem pracującym dwadzieścia cztery godziny na dobę po to by utrzymać żonę, która i tak cię zdradza, i dzieci, które tylko czekają na nowego iPhone’a 5, cały czas pyskując i nienawidząc ojca, powiedziałbyś, że jest kurewsko zły. Bo jest, moja droga. Jest.
Blond włosy opadają na jej oczy, zasłaniając na chwilę widok, który ma przed sobą. Zasłaniają światła bilboardów, tak charakterystycznych dla Nowego Jorku, które znajdują się nisko pod nią. Zasłaniają ludzi, którzy na nowojorskich chodnikach przypominają mrówki budujące nowe mrowisko. Te mrówki jednak nie przejęłyby się nawet umierającą bratanicą. Kogo obchodzi umierający na ulicy żul, kiedy Brad Pitt zdradza Angelinę Jolie z jakąś podrzędną aktoreczką? Kogo obchodzi świat w ogóle, kiedy można przeczytać o powyższym na swoim telefonie, wracając z pracy do domu?
Świat jest zły.
Dlatego ta drobniutka blondynka, która schudła ostatnio jeszcze kilka kilogramów, przez co zaczęła przypominać chodzący szkielet, postanowiła z tym wszystkim skończyć. Dlatego kupiła dwie buteleczki valium, które miała przepisane od lekarza (Wolę kupić na zapas, bo nie wiem, czy nie wyjeżdżam niedługo, rozumie pani, powiedziała aptekarce z niewinnym uśmiechem.), a następnie przyszła na dach tego budynku.
Nie była pewna, czy ma w sobie wystarczająco dużo odwagi do skoku. Stąd valium. Wolałaby skoczyć, bo skok był, bądź co bądź, bardziej skuteczny. Stąd dwie butelki szampana. I jedna butelka szkockiej, gdyby szampan nie działał. Jednak wolała szampana. Dwie butelki. Idealna sprawa na noc sylwestrową. Upić się i skoczyć. Jeśli nie zadziała, połknąć dwadzieścia tabletek valium.
Plan był doskonały.
Prawda?


Akt 2.
New York Times, 1 stycznia 2013. Strona 6.

Szokujące wydarzenia przy Pięćdziesiątej Siódmej!
W noc sylwestrową, kiedy miasto doskonale bawiło się na koncertach, w kinach, w domach i na przyjęciach (więcej o tym na stronie 2), na dachu hotelu przy Pięćdziesiątej Siódmej działy się nieprawdopodobne rzeczy. Rano właścicielka hotelu zadzwoniła na policję z szokującą informacją – podczas sprzątania po przyjęciu odbywającym się w jednej z sal (więcej na stronie 4), usłyszała niepokojące odgłosy dochodzące z dachu. Chcąc, nie chcąc, była zmuszona tam wejść. Na górze znalazła mnóstwo szkła pochodzącego z dwóch rozbitych butelek szampana i opróżnioną do dna butelkę szkockiej. Na szkle leżała dziewczyna. Była martwa. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale policja wciąż stara się zidentyfikować zwłoki i okryć przebieg zdarzeń tej nocy. Jeden z policjantów wyraził opinię, iż nie wykluczają jeszcze ingerencji osób trzecich. Po dziewczynie widać wyraźny ślad walki z napastnikiem. Nic nie jest jeszcze przesądzone, odezwał się przełożony Mark Gardener, odmawiając dalszych informacji w tej sprawie.

Ale o niej przecież nikt by tak nie napisał. Oczywiście, że nie. Była tylko nic nie znaczącą drobinką w tym ogromnym świecie. Kto by zauważył jej zniknięcie? Kto by o niej napisał?
Odgarnęła włosy z twarzy. Nie wiedziała, co ma robić. Z jednej strony chciała umrzeć, najlepiej już w tej chwili, z drugiej nie mogła tego zrobić. Bała się. W tej jednej ostatniej chwili po prostu bała się podejść do dachu i skoczyć. Gdyby jeszcze pracowała, z pewnością by tego nie zrobiła. Ale ta wredna suka wyrzuciła ją dwa tygodnie temu, bo jej najlepsza tancerka, jej oczko w głowie, popchnęło niby-to-niechący pannę Sparks, gdy ta trzymała butelkę z wodą, co spowodowało umoczenie bardzo-cholernie-drogich bucików pani choreograf. I bardzo-wredna-suka pani choreograf ją wyrzuciła, szepnąwszy jej na ucho, co czyniła zawsze, gdy tylko nadarzała się okazja, Wariatka. I teraz na jej miejscu pracowała ukochana córunia pani bardzo-wrednej-suki choreograf. Bo niby dlaczego miałaby jej nie zatrudnić? Ukochana Córunia była genialną tancerką przecież.
Blondynka otworzyła pierwszą butelkę szampana i nalała sobie do kieliszka.
- Szczęśliwego Nowego Roku, panno Sparks vel Wariatko – powiedziała, po czym wzięła do ust pierwszy łyk.
Nie miała, nigdy nie miała, dobrej głowy od alkoholu. To był, i owszem, tylko szampan, do tego szampan mało wytrawny kupiony w pobliskim monopolowym za kilkanaście dolarów, ale jednak był alkoholem. A jako iż Kate nie piła już dawno nic związanego z alkoholem, a ponadto ważyła teraz o wiele za mało niż powinna (to przez utratę pracy – w ciągu tygodnia straciła dwa kilogramy), już po chwili odczuła jego skutki.
Mimo wszystko nie miała jeszcze w sobie tej siły, która kazałaby jej wstać i przejść dwa kroki do przodu. Jeszcze nie. Nalała sobie kolejny kieliszek, który wypiła na raz. Chciała z tym wszystkim skończyć w tej chwili.
Kretynko, pomyśl o Ethanie. Ethan cię przecież kooooooooocha. I ty też go kochasz. Dlaczego nie pozwolisz mu zostać?
Zamknij się. Nie chcę nie chcę nie chcę. On mnie nie kocha. Zostawi mnie jak wtedy. Już się po tym nie pozbieram nie mam pistoletu będzie mnie pilnował.
Wszystko komplikujesz. Zakochaj się w nim raz jeszcze. Pozwól mu zakochać się w sobie. Życie jest piękne. Świat jest dobry.
Nie oszukasz mnie raz jeszcze. WIEM. JUŻ WIEM. CHOLERA.
Kilka drogocennych kropli trunku znalazło się na sukience. Ubrała swoją najlepszą – kremową w malutki kwietny wzorek. Kupiła ją kiedyś za dobre dwieście dolarów tuż po tym, jak się w niej zakochała. To było jeszcze w okresie, kiedy była szczęśliwą zdrową dziewczyną Ethana. Powiedział jej, że wygląda w niej prześlicznie. Tydzień później poszedł do łóżka z tą pieprzoną japońską dziwką. Łgarz. Jak oni wszyscy. Nawet bezbronna Sara zawsze ją okłamywała. I Nicole. Teraz to wiedziała. Była mądrzejsza.
Nawet ten niby-najlepszy-w-mieście psychiatra, Stephens. Nawet on był pieprzonym łgarzem. Powiedział jej, że jej nigdy nie zostawi. I wyjechał. Wyjechał, pozostawiając jej jakiegoś żółtodzioba, który nawet nie wiedział, jak ona się nazywa. Jak się masz, słonko?, pytał ją codziennie, oglądając na swoim małym przenośnym laptopiku zdjęcia innych japońskich dziwek. Oczywiście, Japonki były wspaniałe, bo nie były Kate. Ale przecież poszła do łóżka z Ethanem. Poszła, bo tak właśnie chciała. Wydawało jej się, że on ją kocha. Ale to było już po jego spotkaniu z uroczą Kyary czy jak-tam-miała-ta-dziwka-na-imię. Och, on nawet powiedział jej, że to nie jest jego pierwsze takie spotkanie z dziewczyną, ale o Japoneczce ani mru mru. Słodka tajemnica Ethana Arisena. Ktoś powinien kiedyś napisać taką książkę. Z podtytułem nawet: Słodka tajemnica Ethana Arisena, czyli o tym, jak zdobyć jednocześnie serce Kate Sparks, duszę Kate Sparks, łóżko Kate Sparks, i dziecko Japońskiej dziwki. Może sama Kate by o tym napisała (podpodtytuł brzmiałby: Wyznania chorej psychicznie dziewczyny.), ale (a) nie potrafiła pisać i (b) nie miała na to czasu. Szykowała się na śmierć przecież.
Pierwsza butelka była prawie opróżniona. Kate nie przejmowała się już kieliszkiem. Kto je w ogóle wymyślił? Dlaczego by po prostu nie pić prosto z butelki? Tak było szybciej, prawda, Kate?
Wciąż nie miała odwagi. Pewnie to wszystko skończy się tak, jak jej kiedyś przepowiedział Stephens – po prostu zejdziesz z dachu. Nie jesteś typem samobójczyni, droga Kate. Ale Stephens nie wiedział wszystkiego i go tu nie było. Zostawił ją samą. Dokładnie pamiętała pierwszy dzień, kiedy się o tym dowiedziała. Bo nie powiedział jej oczywiście. Po co miałby? Była tylko drobinką kurzu.
Druga butelka.
Pamiętała ten dzień, o tak. Pamiętała, jak pełna oczekiwania wspinała się po schodach do jego gabinetu. Zawsze wydawało jej się, że tych schodów jest za dużo. Za każdym razem myślała sobie Cholera jasna, dlaczego Stephens nie może mieszkać niżej. Albo dlaczego nie ma tu windy. O tak, winda to doskonały pomysł. Ale windy nigdy nie było i nigdy się Stpehens nie przeniósł na niższe piętro. Tam miał gabinet, który lubił i który lubiła ona. Lubiła miękki fotel, na którym siadała i duże dębowe biurko, za którym przesiadywał doktor. Lubiła też półmrok panujący wewnątrz, bo sprawiał on wrażenie, że jest noc lub wieczór, a lepiej się wyznaje wszystkie swoje tajemnice, kiedy jest wieczór, prawda? W każdym razie Kate pamiętała te swoje przemyślenia zupełnie jakby było to wczoraj – a musicie wiedzieć, że od tego wydarzenia minęły dobry trzy tygodnie – i ponadto pamiętała moment, kiedy już wspięła się na samą górę i grzecznie zapukała do drzwi, a jej nikt nie odpowiedział. Poczekała chwilkę, dając kilkadziesiąt sekund lekarzowi na uporządkowanie swoich rzeczy, przełknięcie ostatniego kawałka pizzy, czy co on tam sobie robił. Po tym czasie zapukała raz jeszcze, ale znów nikt nie odpowiedział. Więc, nie czekając już na moment, kiedy Nicholas dojdzie do ładu ze sobą, po prostu nacisnęła klamkę. Drzwi się nie otworzyły. Nacisnęła raz jeszcze i znów się nie otworzyły. I jeszcze raz. I jeszcze. Była, jak można się spodziewać, wściekła. Kopnęła te (pieprzone) drzwi i zeszła na dół, do recepcji. W jej zielonych oczach malowała się złość, przerażająca złość, która mogła zjeść całe dobro tego świata. POTRZEBOWAŁA Stephensa, był jedyną osobą, która z nią rozmawiała i gdzieś miała to, że on rozmawiał z nią właściwie tylko dla pieniędzy. Gdzieś.
- Gdzie jest Stephens!? – krzyknę wrzasnęła w stronę recepcjonistki, przerywając jej rozmowę, a właściwie flirt z przystojnym lekarzem. W jej ciele wszystko buzowało. Krew przepływała przez serce dwa razy szybciej, jej palce stukały w blat biurka dwa razy szybciej, jej stopy mogłyby nawet tańczyć dwa razy szybciej, ale ze względu na okoliczności tego nie robiły. Uniosła wysoko brew w pytającym geście, który jednocześnie wyrażał pogardę i zdenerwowanie. Nie było to spojrzenie typowe dla tej drobnej blondynki, ale umiała tak patrzeć trochę dzięki Susan, która często używała tego typu spojrzeń. Kate to też Susan, nie wolno o tym zapominać. Bo Sue jest częścią jej osobowości tak samo jak fakt, iż uwielbiała Sweeney’ego Todda lub to, że jej ulubionym ciachem było malinowo-arbuzowo-truskawkowo-mangowe z polewą gruszkowo-jabłkową, bitą śmietaną i posypką owocową. Dokładnie tak samo.
- Doktor Stephens? – wyjąkała zszokowana recepcjonistka, wytapetowana farbowana rudowłosa istota z falującym biustem i króciutką spódniczką podkreślającą jej niebywale długie nogi. – Och, doktor Stephens wyjechał. Ma wakacje. Mam mu coś przekazać, kiedy wróci? Czy… jest pani może pacjentką doktora Stephensa?
- Jestem jego pacjentką, ale niech pani mu przekaże, że jest dokładnie taki sam, jak jego ojciec. On będzie wiedział, o co chodzi. Mam rozumieć, że nie ma więcej spotkań w grudniu, tak?
- Och, nie. Jeżeli jest pani pacjentką… Doktor Stephens mówił, że mam wysyłać jego pacjentów pod ten adres.
Recepcjonistka podała Kate małą karteczkę zapisaną pismem Nicholasa. Nowy psychiatra był okropny. Nie lubiła go i była u niego dwa razy. Może trzy. Za trzecim spotkała tę wredną mała sukę Nicole. Nicole też jej już nie lubiła. Nikt jej już nie lubił i to był dobry powód, by umrzeć. Nieprawdaż, Kate?
I druga butelka się skończyła. Żałowała, że nie wzięła więcej tego szampana, bo był nawet dobry. Ethanowi na pewno by smakował, miał taki tropikalny posmak. Całkiem dobry. Ale nie kupiła trzech butelek niestety. Za to miała jedną butelkę szkockiej. Szkocką mogła się naprawdę upić. Jak jeden z bohaterów tej książki, którą ostatnio czytałaś, tak, Kate?
Odkręciła butelkę i nalała sobie do kieliszka. Znów do kieliszka, jak na początku. Tak się czuła bardziej sylwestrowo, a to sylwester właśnie świętowała jak ci wszyscy inni ludzie na Times Square i generalnie w całym Nowym Jorku. Chyba powoli dochodziła północ. Ludzie wokół wydawali się jacyś tacy radośniejsi, głośniejsi. Tak, to musi być to.
Nalała sobie do kieliszka jeszcze trochę szkockiej.
- Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, Kate – powiedziała sobie życzenia równie szczere, jak te wypowiadane przez każdego w święta i przed Nowym Rokiem. Tak naprawdę wolałaby powiedzieć: Wszystkiego najgorszego. Obyś umarła., ale nie wypadało. Mogła chociaż jedne nieszczerze miłe życzenia dostać w sylwestra czy tam już Nowy Rok, prawda? – Oby był jak najkrótszy, Katie, jak najkrótszy.
Wzniosła toast za jak najkrótszy rok 2013.
Wstała i podeszła dwa kroki. Wiatr powiewał jej włosami i sukienką.
Nie patrzyła w dół.
Była zdecydowana już teraz z tym wszystkim skończyć. Już teraz, w tej chwili.
- Żegnaj, Ethanie. Żegnaj, Saro. Żegnaj, Nicole. Żegnajcie, wszyscy. Żegnaj, świecie. Niemiło było mi cię poznać. Mam nadzieję, że ze wzajemnością. Żegnaj.
Skoczyła.

Akt 3.
Wszystko było białe. Wszystko. Sufit, ściany, krzesło, które stało koło jej łóżka. Nawet jej dłoń wydawała się bielsza. Prawie przezroczysta. Leżała na łóżku przykryta idealnie białą kołdrą na idealnie białym prześcieradle; z okien sączyło się białe światło.
Czy była w szpitalu? Czy to był szpital, a ona przeżyła swój upadek? Jak? Jak go przeżyła? To było dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią, nie mogła go przeżyć. Nie mogła.
Prawda?
Rozejrzała się wokół. Nie była podłączona do tych śmiesznych rurek, w których były składniki odżywcze, a których nazwa wyleciała jej z głowy; nie była też podłączona do niczego innego – żadnych masek z powietrzem, żadnych kabli. Nic. Nie miała też żadnych obrażeń. Och, cudownie. Czyli to jej się przyśniło? Cała ta noc?
Poszukała wzrokiem kalendarza, jednak żadnego nie widziała. Nie chciała, żeby to był sen. Chciała nie żyć, chciała płonąć w piekle czy gdziekolwiek miała trafić. Już wolała to niż prawdziwe piekło, które przeżywała na Ziemi. Och, to było miliard razy lepsze, jeśli miała być szczera.
Podniosła kołdrę i wstała z łóżka. Nikt jej nie przytrzymał. Była sama – żadnych lekarzy, pielęgniarek, nawet innych pacjentów. Biała sala, a w środku równie biała Kate. Na sobie miała białą sukienkę prawie sięgającą ziemi. Była bosa, a obok łóżka nie leżały żadne białe szpitalne kapcie, które mogłaby założyć.
- Jest tu ktoś? – zapytała cichym głosem, który nagle wydał jej się niezwykle dźwięczny, wręcz perlisty. Jakby ktoś nagle podmienił jej głos na inny, ładniejszy.
Niczego tutaj nie rozumiała.
Podeszła do drzwi, także białych, i nacisnęła delikatnie białą klamkę, która poddała się władczemu ruchowi jej dłoni. Usłyszała trzask i drzwi stanęły przed nią otworem. Po chwili zwłoki popchnęła je mocno i przekroczyła próg.
Korytarz był biały i w niczym nie przypominał szpitalnego korytarza. Zresztą Kate już dawno porzuciła złudzenie, iż znajduje się w zwykłym szpitalu. Co więcej, nie miała pojęcia, gdzie jest, co to za budynek i co ona tu właściwie robi. Była przecież tylko drobinką, tak?
Drzwi. Wokół znajdowało się mnóstwo drzwi. Tysiące. Mogłaby, jak sądziła, iść cały dzień i cały czas widziałaby po obu stronach tylko drzwi. Białe.
Musiała któreś otworzyć, prawda?
Odwróciła się, chcąc jeszcze zobaczyć, czy może przypadkiem któreś drzwi nie mają karteczki z napisem: „To ja! Otwórz mnie! Tutaj znajdziesz szczęście!”. Ale nie zdążyła nawet tego zrobić, bo zauważyła… lustro?
Przed nią stał jej klon. Klon z trochę dłuższymi włosami, nieco bardziej pełnymi ustami i dłuższymi nogami. Ulepszony klon, powiedziałaby Kate, gdyby ktoś ją o to pytał. Kobieta-klon uśmiechała się przyjaźnie, uśmiechem pełnym nieskrywanego szczęścia. Jej zielone oczy, oczy prawie tego samego odcienia, co oczy Kate, patrzyły na dziewczynę z miłością.
Witaj, Katie.
Jej głos nie rozległ się przed nią, za nią, po prawej ani po lewej. On odezwał się wewnątrz niej. W środku jej głowy – zupełnie tak, jakby była chorą psychicznie wariatką, za jaką ją wszyscy uważali.
W oczach nieznajomej pojawiły się wesołe iskierki.
- Nie jesteś wariatką, Katie – powiedziała czule. – Jesteś… jesteś niesamowitą osobą i jestem z ciebie dumna. Chcę, żebyś to wiedziała. Jestem z Ciebie dumna i zawsze byłam.
- Ty… - wyjąkała Kate, patrząc na kobietę niepewnie. Chyba wiedziała już, kim ona jest.
- Tak, kochanie, to ja. Amelia Bailey, twoja mama.
Jej matka. Odkąd dowiedziała się, iż Jessica jest zaledwie jej macochą, zawsze chciała poznać Amelię. Zawsze chciała poznać tę dzielną kobietę, która wydała ją na świat kosztem swojego życia. Podziwiała ją zwłaszcza od przeczytania jej pamiętnika. Amelia tak bardzo kochała jej ojca, że nie mogła zabić jego cząstki. Nie mogła zabić Katherine.
Powinna była.
Jednak nie zrobiła tego i Kate kiedyś była szczęśliwa z tego, że żyje. Chciała spotkać swoją matkę i podziękować jej za to. Za to i za jej wspaniałe geny. Widziała nawet tę scenę w swojej głowie podczas którejś z bezsennych nocy (
Kate (uśmiecha się delikatnie, patrząc na starszą kobietę siedzącą na fotelu z książką na kolanach): Mamo, dziękuję ci za wszystko
Amelia (wkłada do książki zakładkę, zamyka ją i kładzie na stoliku obok. Wstaje i podchodzi krok do córki): Och, kochanie, każdy by tak zrobił na moim miejscu. (Patrzy na Kate z miłością w oczach.)
Kate (pewnym siebie głosem, uśmiech staje się nieco szerszy): Nieprawda. Nikt inny nie dałby mi tak wspaniałych genów. Te są najlepsiejsze, mamusiu. Dziękuję.
(Amelia śmieje się perliście i przytula Kate)
)
- Czy ja nie żyję?
- Tak.
Przynajmniej tak sądzę. Wybacz, ale tak mi jest łatwiej się porozumiewać. Nie chcesz zwiedzić swojego świata?
- Mojego świata?
Nic z tego nie rozumiała. Była w jakimś dziwnym miejscu, spotkała swoją już dawno nieżyjąca matkę i nagle okazywało się jeszcze, że to JEJ świat. Zupełnie tak, jakby była w stanie sama posiadać jakiś świat. Nie miała pojęcia, co się tu w ogóle działo. Ani troszeczkę.
Twojego świata. Nie poznajesz tego miejsca? Tak sobie wyobrażałaś szpital psychiatryczny za pierwszym razem. Wszystko białe, żadnych nadprogramowych mebli, cisza i spokój. Nie pamiętasz?
I nagle w swoim umyśle doskonale to zobaczyła – swoje pierwsze wyobrażenie psychiatryka. To było dokładnie takie same. Mnóstwo zamkniętych drzwi, biel. Wszechogarniająca biel.
Nie chcesz go zwiedzić? Po prostu otwórz pierwsze lepsze drzwi. Każde oznacza co innego, inny moment twojego życia. Zwiedzanie jest dostępne dopiero od przyszłego tygodnia, więc masz dużo czasu.
- Zwiedzanie?
Zwiedzanie. Każdy świat można zwiedzić. Czasem robią to dusze żyjących artystów – malarzy, pisarzy, scenarzystów. Odwiedzają je we śnie, później o tym piszą, malują czy cokolwiek. Podejdź.
Z głośno bijącym sercem blondynka podeszła do pierwszych drzwi. Klamka była biała, jak wszystko tutaj. Biała, czysta, niewinna. Dotknęła jej lekko drżącą dłonią i nacisnęła. Drzwi otworzyły się przed nią. To był jej świat.
Za pierwszymi drzwiami znajdowała się jedna z ulic Nowego Jorku, jak zawsze zatłoczona. Drugie skrywały jej mieszkanie. Broadway. Studio tańca. Psychiatryk. Paryż. Cmentarz w jej miejscowości. Jej rodzinny dom. Domek na drzewie, który zbudował jej tata. Central Park. Mieszkanie Sary. Kapeluszarnia Nicole. Kawiarnię, do której zawsze chodziła ze swoimi przyjaciółkami na najlepsze ciacha. Niektóre „pokoje” zawierały w środku tylko obraz, inne tylko dźwięk lub tylko zapach. Niektóre były mieszaniną dwóch, wyjątkowo trzech. Były jej życiem, choć w środku nie było życia. Żadnych ludzi, zwierząt. Mimo tego były przesiąknięte obecnością innych – film pozostawiony niedbale na komodzie, słoik masła orzechowego z nożem w środku, tubka pasty do zębów o smaku mocno miętowym, sierść na meblach, koszulka przesiąknięta charakterystycznym zapachem powieszona na oparciu krzesła. Kate dzięki temu wszystkiemu mogła przypomnieć sobie dawne chwile – chwile, kiedy była szczęśliwa, beztroska.
Szła korytarzem i otwierała po kolei wszystkie drzwi, w każdym spędzała chwilę i rozmawiała z matką. Wspominała ludzi, miejsca, wydarzenia, smaki i zapachy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuła się po prostu dobrze. Tak zwyczajnie.
Teraz muszę cię zostawić. Te drzwi… tam musisz wejść sama.
Kate skinęła powoli głową, pełna wątpliwości. Nie była pewna, czy chce w takim razie tam wchodzić. Czuła, ze czeka tam na nią coś… innego. Specjalnego. Może złego. Może, acz było to mniej prawdopodobne, dobrego. Jednakowoż była to niespodzianka (Kate lubiła kiedyś niespodzianki), a Amelia nie wyglądała na osobę zdradzająca powierzone jej tajemnice. Była dobra osobą. Prawą.
Blondynka rzuciła ostatnie przerażone spojrzenie matce i dotknęła klamki. Tak, tam coś było. Bała się. Gdyby nie to, iż czuła, że musi tam wejść – że po to była cała ta wyprawa – pewnie odeszłaby. Nie była odważna, już nie. Kiedyś umiała stanąć oko w oko ze swoim strachem, ale teraz już nie potrafiła. Straciła wszystko, co było w Kate najlepsze.
Z mocno bijącym sercem nacisnęła klamkę i popchnęła drzwi.
Mieszkanie Ethana. To było mieszkanie Ethana. Obraz, dźwięk i zapach. I coś jeszcze… Zrobiła krok do przodu, a drzwi zatrzasnęły się za nią. Odwróciła się, starając się dotrzeć z powrotem do swojego świata, jednak w miejscu, z którego przyszła, stał tylko fotel.
Fotel był duży. Szary. Miękki. Na fotelu siedział Ethan. Ethan uśmiechnięty, Ethan z błyskiem w oku, Ethan wydający się najszczęśliwszym mężczyzną na Ziemi, Ethan w jej ulubionej jego koszulce, Ethan pachnący Ethanem. Ethan.
- Witaj, Kate – powiedział głosem, który z pewnością był głosem Ethana. – Ślicznie wyglądasz.
Ślicznie wyglądasz? Biorąc pod uwagę to, iż była martwa, z pewnością wyglądała ślicznie. Tak chyba wyglądają ludzie, którzy umrą i pójdą sobie gdzieś-tam-w-górę, prawda? Tak było na wszystkich filmach.
- Dziękuję – powiedziała i uśmiechnęła się delikatnie. Nie chciała tego, ale… to był Ethan i dawno go nie widziała, a już na pewno nie w takim nastroju. Dlaczego miałaby to niszczyć? – Ty też nie wyglądasz najgorzej – dodała po krótkiej chwili, a w jej zielonych oczach zatańczyły wesołe iskierki. Dobrze się czuła w jego towarzystwie jak na razie i nie chciała tego zepsuć, choć i tak wiedziała, że prędzej czy później to nastąpi. Nie byli sobie pisani i nie mogli ze sobą być. Po prostu.
Nie ufała mu, nie tak jak kiedyś.
Wstał i chwycił jej dłoń. Kiedyś często tak robił – po prostu trzymał jej dłoń, kiedy siedzieli beztrosko u niego lub u niej, rozmawiając o wszystkim, oglądając jakiś film. Trzymał jej dłoń lub bawił się kosmykiem jej włosów. Wiedział, że to lubiła.
- Kate… - zaczął dość niepewnie. Patrzyła na niego. Nie wiedziała, gdzie jest, dlaczego tu jest Ethan, dlaczego on jest zadowolony… Nic nie wiedziała. Tylko to, że cokolwiek by się nie działo, ona i tak wszystko zepsuje jednym słowem. Jak zawsze. – Muszę ci coś powiedzieć. Coś ważnego. Ja… ty jesteś teraz w świecie Ethana. Normalnie nie mogłabyś tu wejść, ale Szefuńcio się zgodził na ten jeden wyjątek. Ja jestem oprowadzaczem… takim odpowiednikiem twojej matki, tylko nie mogę przybrać teraz swojej prawdziwej postaci, bo ona… to nieistotne. Nie mogę. Jednak muszę ci coś powiedzieć. Jak wiesz, znam wszystkie najbardziej skrywane myśli Ethana, jego uczucia, wspomnienia. Wszystko. I musisz wiedzieć, że kiedy… powinnaś dać mu szansę. On cię kocha. Tak naprawdę. I… jesteś kobietą jego życia. Wiesz o tym, prawda? Ale proszę cię tylko o jedną szansę. Jedną. On na nią zasługuje. I ty też na nią zasługujesz. Z czasem wszystko się ułoży.
Ethan, a raczej oprowadzacz, uśmiechnął się do niej delikatnie i ścisnął jej dłoń.
- Jeśli nie chcesz robić tego dla niego, zrób to dla mnie. Znaczy wiem, że teraz dla ciebie wyglądamy tak samo, ale ja jestem tylko oprowadzaczem. A Ethan naprawdę cię kocha. I… w ogóle. No wiesz. On zrobiłby dla ciebie naprawdę wszystko, gdybyś tylko poprosiła. Czy coś.
Ethan, a raczej oprowadzacz po jego świecie, uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów Ethana, które tak lubiła.
- I on… wtedy, w Japonii… nic między nimi nie było. Nic. Mogę ci pokazać, jeśli chcesz. Chcesz?
Pokręciła przecząco głową. Starała się uwierzyć mu na słowo. Nie chciała oglądać Ethana w Japonii, kiedy był pijany tak bardzo, że nie pamiętał, co się działo. Wolała mieć wątpliwości niż coś takiego zobaczyć. Zresztą jego oprowadzacz wyglądał dość wiarygodnie, prawda?
- Jeśli możesz, przekaż mu, że zawsze go kochałam i zawsze będę – odezwała się po krótkiej chwili. – I że mój… świat zawsze stoi dla niego otworem. Zawsze.

Akt 4.
Znów się obudziła.
Znów w białym pomieszczeniu.
Choć to nie było aż tak białe. Biel wszakże nie emanowała ze ścian, a i światło nie było białe. Raczej delikatnie żółte. Normalne. Ale mimo wszystko było tu biało. Szpitalnie. Coś pikało, jakieś krople kapały regularnie. I coś dziwnego było przyczepione do jej skóry.
Rozejrzała się wokół. Na krześle obok jej łóżka (szpitalnego, to na pewno był szpital) siedział jej psychiatra. Stephens uśmiechnął się niczym dobroduszny Gandalf koło łóżka Froda w pierwszej części „Władcy Pierścieni”, kiedy młody Baggins przybywa do Rivendell. Uśmiechnął się tak samo, jednakowoż coś w jego postawie przypominało tę sytuację z drugiej części, kiedy Pippin znajduje palantír, a Gandalf mówi do niego: „Głupi Tuk”. I ona tak się czuła. Jak głupia Sparks.
- Nie… nie umarłam, prawda? – wychrypiała. Czuła się paskudnie, nie tak jak w „swoim świecie”. Tutaj obecny był ból w głowie i w stopach. Prawdopodobnie złamała lub skręciła jakąś kość. No i oczywiście za bardzo się upiła.
Dlaczego cały czas żyła? Tam było kilkanaście metrów co najmniej. Jakim cudem?
- Nie – odezwał się Stephens spokojnie, cały czas z tym gandalfowym uśmiechem. – Cały czas żyjesz. I będziesz żyła, moja droga. Cały czas ktoś ma cię pilnować. Co ci się śniło?
- Nie możesz pozwolić mi umrzeć? Tutaj nikt się mną nie przejmuje, a tam czeka na mnie moja matka. I… tam będzie mi lepiej. Nie mam na nic siły. Zostaw mnie w spokoju.
- Co ci się śniło, Kate? To ważne. Nie, nie możesz powiedzieć mi tego później, bo zapomnisz.
- Może nie chcę, żebyś mnie już leczył? Może chcę być chora już na zawsze? Co cię to w ogóle obchodzi?
- Musiałem skrócić sobie przez ciebie wakacje. Nawet nie masz pojęcia, jak wściekła była moja żona. I teraz, jako, powiedzmy, wynagrodzenie, opowiesz mi swój sen. Z każdym szczegółem. Nie pomiń niczego, a ja będę słuchał.
I słuchał, grzecznie i potulnie jak baranek, nie przerywając pannie Sparks (głupiej, głupiej Sparks, która byłą tak beznadziejna, że nawet nie potrafiła się zabić) ani razu. Gdy dziewczyna skończyła mówić, uśmiechnął się delikatnie – już nie tak gandalfowo – i rzekł:
- Teraz, moja droga, pójdziesz spać, bo musisz zregenerować siły. A jak się obudzisz, opowiesz mi swój kolejny sen, dobrze? A później będziesz mogła mnie wyrzucić, jeśli takie jest twoje życzenie.
I Kate, która rzeczywiście czuła zmęczenie – może swoją opowieścią, może życiem w ogóle – zamknęła oczy i po upływie pięciu minut już spała.

Akt 5.
Stała boso na białym korytarzu w białym szpitalu psychiatrycznym. Znowu. Przed sobą widziała Amelię, uśmiechniętą, lecz jednocześnie w pewien sposób spiętą, jakby się czymś denerwowała.
Witaj, kochanie, odezwała się w jej głowie. Musisz zobaczyć jeszcze jedną rzecz, wejść do ostatniego pokoju. I tam również nie mogę z tobą wejść. Wiedz tylko, że to naprawdę ważne, żebyś potraktowała to poważnie. To nie jest żaden głupi żart, to nie jest nic, co miałoby ci zaszkodzić. Nie, kochanie, to ma ci pomóc. I pomoże, tak sądzę. Otwórz te drzwi.
Podczas swojej mowy, matka prowadziła ją korytarzem, co chwila skręcając w jakąś stronę. Tutaj Kate wcześniej nie była, co do tego nie miała wątpliwości. I mimo strachu przed tym nowym pokojem, chciała tam wejść. Bo gdzieś w głębi siebie chciała sobie pomóc, chciała być szczęśliwą, beztroską osobą. Chciała przestać zamykać się w sobie i wreszcie zacząć komuś ufać.
- Te? – wskazała ręką drzwi z wielkim czerwonym napisem „TO TUTAJ”. Jej matka tylko skinęła głową.
Powodzenia, szepnęła w jej głowie i zniknęła. Kate została sama. Nacisnęła klamkę i nie zaglądając do środka, zrobiła krok naprzód. Wchodziła w nieznane.
Po tym jednym, znaczącym kroku znalazła się w swoim małym nowojorskim mieszkaniu. Było czyste i wysprzątane, co było o tyle dziwne, że zostawiła je pełne pustych opakowań po pizzy, walających się po podłodze ubraniach, których nie miała już ochoty nosić i zdjęciach dawnej, szczęśliwej Kate w każdym możliwym miejscu. Teraz było tu schludnie, zupełnie jakby mieszkała tu zupełnie inna osoba, osoba ceniąca sobie porządek i nienawidząca bałaganu, który pozostawiła po sobie Sparks.
I Kate znała tę osobę. Doskonale ją znała.
- Witaj, słoneczko – usłyszała za sobą swój głos przesycony jadem. Swój głos w swoim ciele. Po raz pierwszy miała właśnie spotkać Susan. I, co gorsza, porozmawiać z nią.
Była przerażona, lecz starała się tego po sobie nie okazywać.
- Cześć, Susan – rzekła, odwracając się w jej stronę. – Jak się masz?
- Och, moja droga, nie udawaj, że ci na mnie zależy. Najchętniej zamordowałabyś mnie z zimną krwią, nieprawdaż? I ja żywię wobec ciebie te same uczucia. Nigdy nie sądziłam, że dane mi będzie porozmawiać z ową przesławną Kate Sparks, która powoli zaczynała mi niszczyć życie. Ale wiem, że ja bardziej zniszczyłam twoje, wiec jesteśmy kwita, prawda? Ten cały Ethan… on był twoim chłopakiem, tak? Chyba z nim zerwałam, ale mam nadzieję, iż nie gniewasz się za bardzo.
Sue uśmiechnęła się sztucznie ustami Kate. W tym momencie Sparks nienawidziła jej bardziej niż kiedykolwiek. Wiedziała, i owszem, że Susan jest okropną wredną kreaturą żywiącą się krwią, ciałem i duszą innych, ale nigdy nie słyszała jej w akcji. To był pierwszy raz i Kate miała szczerą nadzieję, że ostatni.
- Nie, dlaczego miałabym? – zapytała z równie nieszczerym uśmiechem.
Nie tak wyobrażałaby sobie to spotkanie, gdyby je sobie kiedykolwiek wyobrażała.
- To cudownie, moja droga. W takim razie jesteśmy przyjaciółkami, tak? Och, to przesłodkie! Musimy sobie kupić takie same sukienki i będziemy razem wyrywać chłopaków! Ty będziesz ich wyrywać gdzieś w barze, bo jesteś przesłodka, a ja będę z nimi sypiać. Idealny plan, jak każdy wytworzony w tej główce.
Sue wskazała palcem swoją głowę, jakby to ona była powodem, dla którego to ciało w ogóle powstało. Miała o sobie wysokie mniemanie, o tak. Czego nie wiedziała, to fakt, iż tak naprawdę nikt jej nigdy nie lubił, tak jak głównych bohaterek filmu „Wredne dziewczyny”. Tak, niektórzy ja podziwiali, inni chcieli tylko z nią iść do łóżka, ale nikt nie darzył jej szczerym, bezinteresownym uczuciem. I ona nie potrafiła nic takiego odczuwać. Była zimną suką, która nikogo nie kochała. Tylko wykorzystywała wszystkich do swoich niecnych celów, tak po prostu.
I była częścią Kate.
- Świetnie – mruknęła Kate. – Nie wiesz może, dlaczego tu jesteśmy?
- Poza tym, że masz mi pomóc w moim planie, to nie mam pojęcia. Jednak nie martw się, za jakieś czterdzieści sekund znajdziemy się w innym miejscu. Tam, gdzie wszyscy mnie kochają, a ciebie nikt nie zna. Tam, gdzie wszyscy chcą na mnie patrzeć, wszyscy mnie podziwiają i wszyscy sądzą, że ja też ich kocham. Małe wieśniaki.
I rzeczywiście znalazły się w innym miejscu już po chwili. A raczej Kate się znalazła, bo Susan nie było obok niej na cmentarzu gdzieś chyba na Brooklynie. Tylko ona, cały czas w tej samej białej szpitalnej sukience, cały czas boso. Obok niej przechodzili ludzie ubrani odświętnie, na czarno. Pogrzeb. To był pogrzeb.

Akt 6.
- Obudź się, Kate. Czas na lekarstwo.
Pielęgniarka lekko nią potrząsała, wyrywając ją ze snu. Nie dowiedziała się, czyj był to pogrzeb. Może Sary? Wydawało jej się, że tam widziała Sama. Nie chciała śmierci Sary, nawet we śnie. Sara była jej przyjaciółką. Byłą, ale jednak przyjaciółką. Nie mogła pozwolić jej umrzeć.
Otworzyła oczy i pozwoliła pielęgniarce wcisnąć sobie jakiś ohydny lek. Nie chciała wcale wyzdrowieć, ale psychiatra jej kazał. Kretyn. Kogo niby obchodziła? Na pewno nie jego, ale jemu płacił za to przecież jej ojciec i jeśli płacił, to czegoś wymagał.
- Witaj, moja droga – odezwał się, o wilku mowa, Stephens. – Jak tam sny? Jakieś ciekawe? Czekaj, czekaj, daj mi zgadnąć! Pojawiła się Susan, prawda?
Kate zmarszczyła brwi. Skąd on, do cholery, mógł to wiedzieć?
- Tak. Była. Skąd wiesz?
- Opowiedz mi wszystko. Każdy szczegół.
Stephens się za bardzo emocjonował, co nie było do niego bynajmniej podobne. Jednak Kate nie miała wyboru – to on był jej lekarzem i się na tym znał. Na wszystkim. Więc opowiedziała mu ten sen, a on znów jej nie przeszkadzał.
- Co zamierzasz zrobić po wyjściu ze szpitala? – zapytał dłuższą chwilę po ostatnim wypowiedzianym przez nią słowie.
- Nie wiem. Może wyjadę do Las Vegas i zacznę się puszczać w jakiś hotelu, a któregoś ranka się obudzę jako bogata żona jakiegoś biznesmena. Och, skąd ja mam to wiedzieć, Stephens? Pewnie znów spróbuję popełnić samobójstwo i znów mi nie wyjdzie, bo jestem luzerem, ale kogo to obchodzi? Potem znów się pojawisz i powiesz, że jestem głupia, a ja się zgodzę. I tak następne czterdzieści lat. Wesoła perspektywa.
- A może wrócisz na Boradway?
- Już mnie tam nie przyjmą. Nigdzie mnie nie przyjmą, bo jestem chora psychicznie, zapomniałeś? Wiesz, rozdwojenie jaźni, te sprawy. Kto chciałby się zadawać z jakąś wariatką, która pół swojego życia spędziła w psychiatryku, a pierwsze pół to było jej dzieciństwo? Nie, Stephens, zostaje mi Vegas lub reszta życia spędzona w Nowym Jorku, obserwując cienie swojej lepszej przeszłości. Dziękuję za takie życie. Nie wmawiaj mi, że jest wspaniałe, bo nie jest.
Była, delikatnie mówiąc, zdenerwowana. Nie miała pojęcia, skąd się to u niej wzięło, skoro ostatnio w ogóle nie odczuwała prawie nic, ale miała powód – Stephensowi się wydawało, ze skoro on ma wspaniałe życie, dużo pieniędzy, kochającą żonę i zdolne dzieci, to wszyscy inni też.
- Nie chcę ci tego wmówić – odezwał się łagodnie Stephens, po czym tym samym tonem dodał dwa słowa, w które kompletnie nie mogła potem uwierzyć i o których rozmawiała z nim jeszcze kilka godzin. Słowa, które wlały odrobinę, zaledwie odrobinę, radości do jej życia, ale dzięki nim udało jej się nie myśleć o własnej śmierci przez kilka następnych dni. Słowa, nad którymi rozmyślała następne tygodnie.
Brzmiały te słowa tak:
Pierwsze: Jesteś.
Drugie: Zdrowa.


4 komentarze:

  1. [Tak bardzo bardzo bardzo kocham ten rozdział, że nie wiem, jak go skomentować. No to tak - ma cudownie depresyjno-samobójczy nastrój (to chyba niezdrowe, że mi to pasuje), no i kocham Twój styl, ale to już na pewno wiesz. A w nim świetne jest to przerzucenie "przecież" na koniec zdania. Chyba dwa razy tak było. No a ja lubię inwersje strasznie mocno (ofkors nie przesadzoną i nie angielską, bo ta jest jakaś rąbnięta), więc rzucam serduchem: <3]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Przerzucanie słów na koniec zdania przejęłam od mojego kuzyna, który mieszka na Opolszczyźnie. On przerzuca dużo spójników, np. "ale". To brzmi dziwnie, ale tak inaczej dziwnie. Tzn. podoba mi się ♥
      Co do reszty, to dziękuję. Mnie osobiście tez się ten rozdział całkiem podoba, co jest dziwne, jeśli chodzi o mnie.]

      Usuń
  2. [ Mistrzostwo. Resztę znasz <3 ]

    OdpowiedzUsuń
  3. POROBIŁO SIĘ, NO NIE POWIEM.

    OdpowiedzUsuń