Na świecie pojawił się 21 listopada 1991 w
– o ironio – Ashland, w stanie Oregon. Właśnie tam spędził większość swojego
życia, ganiając po podwórku, nadużywając swojego ukochanego instrumentu,
odbijając kauczukowe piłeczki od ścian i całkiem sporadycznym razem w miesiącu
wybijając tym sposobem okna.
Jego rodzinę najlepiej opisać słowem
„obojętnie”. Jeanette i Walter denerwowali się tak często, jak uśmiechali,
czyli praktycznie nigdy. Wieczny spokój zawierał się w każdym słowie i geście,
a wyprowadzenie ich z równowagi praktycznie graniczyło z cudem, toteż Ash w niektórych
momentach zaczynał powątpiewać, czy aby nie mieszka z cyborgami, wykiwany przez
biologicznych rodziców. W domu Burnettów wszystko sprowadzało się do dwóch
gestów – ustawicznego kiwania głową i bezradnego wzruszania ramionami. Zależnie
od charakteru informacji, jeden z nich był wykorzystywany, aby obwieścić, iż
została ona przyjęta do wiadomości. Niekiedy oba te ruchy były wykonywane
jednocześnie.
Dalsza rodzina wcale do małych nie
należała, przeciwnie, było tych cioć, wujków i kuzynów całkiem sporo, chociaż
Ash nie poznał nawet jednej piątej z nich, bowiem wykruszali się oni w szybkim
tempie na skutek chorób i innych nieszczęść. Pogrzeby były najczęstszą rodzinną
imprezą. I jak na Burnettów przystało, nawet w takim wypadku ciężko było o małą
łzę. „No tak, tak już bywa, każdy kiedyś do tego dojdzieblablabla” doprowadzały
go do szewskiej pasji. Zakładał, że nawet gdyby stanął przed szanowną familią i
dokonał przed nimi aktu samospalenia, nie zrobiłoby to na nikim większego
wrażenia, jedynie nierozgarnięty kuzynek Bob podrapałyby się po głowie i
powiedział: „Eej, to chyba trza po straż pożarową drydnąć, nie?”.
Młody Burnett obserwował to zjawisko
wszechogarniającej obojętności z rosnącym oburzeniem i gniewem. Jedynie jego
siostra, Astrie, powstrzymywała go od zrobienia czegoś głupiego, w zamian za co
prawił jej godzinne kazania na temat tego stanu rzeczy. Dziewczyna zgadzała się
z nim w zupełności, chociaż nigdy nie rozpoczęła wojny z rodzicami. Po cichu
była świadoma, że to niczego nie zmieni. Ash natomiast był przekonany, że gdyby
zaczęła z nimi rozmawiać(czyt. robić awantury i dobitnie przedstawiać swój
bunt), coś by się jednak zmieniło. Astrie miała bowiem poważną pozycję w
rodzinie. Wytrwała, pomocna, uczynna i uparta bardziej niż stado osłów, ale też
energiczna i wiecznie uśmiechnięta, zawsze w centrum – nikłego, ale jednak –
zainteresowania, z niezłymi wynikami w wielu dziedzinach, była tą cudowną
starszą siostrą. Ash nigdy nie był o to zazdrosny; raczej wdzięczny za cień,
który mu dawała, bowiem w tym blasku presji i wymagań ze strony nauczycieli
pewnie szybko by się wypalił. Ponadto
panna Burnett bardzo lubowała się w podróżach, toteż im starsza była, tym
rzadziej można ją było zastać w rodzinnym domu. Ash oczywiście nie był
specjalnie zadowolony takim obrotem spraw, ale skoro spełniała swoje
marzenia.
Pewnego grudniowego czwartku roku 2009
Astrie wyszła ze swojego mieszkania po raz ostatni. Pijany kierowca.
Zdarza się. Prawda, mamo?
Zdawało mu się,
że przestał istnieć. Jego egzystencja przemieniła się w powolne spadanie, każdy
dzień był jak długa, mroczna godzina
niekończącej się nocy. Nie potrafił patrzeć na rodziców, którzy, jak zwykle
spokojnie, jedli obiad w jadalni. Ash nie zawahałby się powiedzieć, iż się nie
przejęli, gdyby ich nie znał. Starał się głęboko wierzyć, że tak naprawdę są
poruszeni, tylko tego nie okazują. Jednak kolejne minuty ciszy bez ani jednej
łzy zaczęły doprowadzać go do obłędu, toteż spakował manatki i wyjechał do
Nowego Jorku. Próbuje zacząć od nowa.
<<< POWRÓT DO KARTY
<<< POWRÓT DO KARTY
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz