Z dedykacją dla:
jeszcze raz mej klasy za cały nasz spam. Cudny, doprawdy!
W
tejże klasie szczególnie dla:
Dominiki
i jej kochasia ♥
Zuzi
i tego aspołecznego kogoś z rudymi włosami ♥
Wybaczcie,
nie mogłam się powstrzymać
*wredny
uśmiech*
I,
ostatecznie, co nie oznacza, że najmniej ważnie, dla Kornelii i Agnieszki.
~~~~~۞~~~~~
Jerry miał
czterdzieści dwa lata, żonę i dwójkę ślicznych dzieci, które kochał całym swym
sercem. Dianna i Christopher byli czternastoletnimi bliźniakami i tak jak
ojciec byli uzdolnieni artystycznie. Dziewczynka (jak wciąż o niej myślał
Jerry) miała śliczny głos i śpiewała w szkolnym chórze, za to jej brat
produkował się na scenie szkolnego teatru. Szczęśliwy tatuś widział ich już w przedstawieniu
– najlepiej w którymś z tych, które reżyserował. Dianna byłaby…
To nie czas ani miejsce na takie
przemyślenia! – zganił siebie, nalewając sobie kolejną filiżankę kawy. Był
już zmęczony. Dwie godziny rozmawiał o tym, którego z nieszczęśników przyjąć.
To było męczące, a oni jak zwykle nie mogli dojść do porozumienia.
- Ja bym wzięła
jednak tego trzy zero jeden sześć – powiedziała Allison, przejeżdżając dłonią
po długich blond włosach. Jej mina wyrażała to samo, co mina każdego w tym
pomieszczeniu – „Kiedy to się wreszcie, do cholery jasnej, skończy?”. – Weźmy
go i dajmy se spokój, dobrze? Mam dość.
Mówiąc te
słowa, kobieta wyciągnęła ze stosu zdjęć leżącego na stole, fotografię osobnika
o numerach trzy zero jeden sześć. Został zakwalifikowany do drugiego etapu
rekrutacji, co oznaczało, iż wciąż miał szansę na zagranie w którymś z
przedstawień. Warto dodać, iż jakieś trzy czwarte osób w ogóle do tego szczebla
nie doszło.
- A nie
sądzisz, Allie, że dużo lepszy był zero dwa zero zero? – zapytał Paul,
spoglądając na kobietę intensywnym spojrzeniem niebieskich oczu.
Wszyscy, może
oprócz nich samych, wiedzieli, iż są dla siebie stworzeni. Nawet podobali się
sobie nawzajem, acz nie chcieli tego przyznać. Sami przed sobą udawali, że jest
inaczej. Ach, ta młodzieńcza miłość! Z każdym razem, gdy ktokolwiek wspominał
przy nich o jakimkolwiek uczuciu do tej drugiej osoby, denerwowali się. „Jak
śmiesz, Jerry?”, „Posrało cię, Jerry? Jesteśmy tylko przyjaciółmi!”. I tak
dwadzieścia razy dziennie.
- To dlatego,
że twoją ulubioną cyfrą jest zero czy znajdujesz jakiś racjonalny powód? –
zapytała Allison, unosząc wysoko ładną jasną brew. – Paul, ile razy mam ci
powtarzać, że cyfry nie mają tutaj żadnego znaczenia? To tylko znaczniki, by
się nie pogubić w nazwiskach. Sam to wymyśliłeś, nie pamiętasz?
- To był jeden
z moich najgorszych pomysłów – mruknął kwaśno Paul. – Nie powinniście pozwalać
nikomu z zerami pojawiać się na przesłuchaniach. Kocham zera! Kocham je i
zrobiłbym dla nich wszystko!
- Czy
przypadkiem Allie nie ma Zero na nazwisko? – zapytał z uśmiechem Jerry, który
podczas tej krótkiej wymiany zdań wstał i zaczął wyglądać przez okno,
poszukując inspiracji. Był, musiał to przyznać, niesamowicie wrednym
człowiekiem, a najbardziej lubił dokuczać tej uroczej dwójeczce.
- Przeginasz,
Jerry Springheel! – powiedziała Allison. – Paulowi chodziło o cyfrę. Prawda,
Paul?
Mimo iż wciąż
wyglądał przez okno, Jerry wiedział, iż Allie teraz patrzy z nadzieją na
swojego przyszłego chłopaka. Ta niesamowicie urocza blondynka miała zaledwie dwadzieścia
osiem lat i żadnej perspektywy, jeśli chodzi o życie miłosne. No, oprócz Paula.
Jerry szczerze życzył im rozmowy i wyjaśnienia spraw uczuciowych. Najlepiej
teraz.
- Jerry… -
powiedział Paul. – Może wróć tutaj i dokończymy to? Właściwie mogę zgodzić się
na trzy zero jeden sześć, ale może wywalimy cztery dwa osiem pięć i weźmiemy
zero dwa zero zero? Naprawdę był dobry.
Jerry odwrócił
się, a na jego wargach wciąż tańczył wredny uśmieszek.
- Nie
odpowiedziałeś na pytanie, Paul. Ale dobrze, przecież i tak wszyscy znamy
odpowiedź.
Podszedł do
swego dawnego miejsca i zasiadł na nim. Podczas tej czynności i Paul, i Allison
patrzyli na niego wściekłym spojrzeniem.
- Weźmy się do
pracy – zarządził, spoglądając w papiery. – Dobrze, Paul, niech już tak będzie
– dodał, a następnie zapisał ową zmianę. – Ale zastanawiam się jeszcze… może
weźmiemy jednak trzy dwa dwa osiem? Tak naprawdę była najlepsza z nich
wszystkich.
- Ale chora
psychicznie – powiedziała Allie. Jerry nie sądził, by to cokolwiek
przeszkadzało młodej kobiecie. Pewnie chciała się tylko na nim odegrać za te
złośliwości. Allison potrafiła być bardzo mściwa, kiedy tylko miała na to
ochotę.
- Dyrcio się zgodził
– rzekł wesoło Paul. – Nic więc nie stoi na przeszkodzie. Ja w każdym razie
jestem za. To była ta urocza blondyneczka, prawda? Lubię blondynki.
- Ale ona jest
chora psychicznie. Moi drodzy, wciąż zapominacie o tym, że tacy ludzie są
niepoczytalni. A co, jeśli nagle któryś z jej głosów podpowie jej, że ma
wyciągnąć nóż i zabić Jerry’ego? Co, jeśli któryś z nich kategorycznie zabroni
jej pojawiać się na przedstawieniu? Co, jeśli któryś z nich powie jej, że ma
skoczyć przez okno? Co wtedy zrobicie? Co wtedy zrobimy?
- Boże przenajświętszy,
Allie! – krzyknął Paul. – Przecież ona ma rozdwojenie jaźni, nie jakąś schizo-pieprzoną-frenię.
- I tak jest
niepoczytalna. Nie zgadzam się na nią.
- Nie masz
wyjścia. Zostałaś przegłosowana. Dwa na jedną.
- To dlatego,
że jestem kobietą. Wasze samcze ego nie pozwala wam przyznać mi racji, choć i
tak ją posiadam.
- Wcale nie,
Allison. Po prostu nie przeszkadza mi jej choroba. To… mogło się przytrafić
każdemu z nas. Tobie, mnie.
Jego twarz
przybliżyła się trochę do jej ślicznej buźki. Paul był człowiekiem, który
zawsze lubił być blisko swego rozmówcy, zwłaszcza kiedy się z nim kłócił. A
teraz, mimo iż siedział koło Allie, nie potrafił się do niej nie przybliżyć.
- Ale się nie
przytrafiło i już nie przytrafi.
- Skąd wiesz? A
jeśli twoje dziecko zachoruje? Chciałabyś, by miało zamkniętą przyszłość tylko
przez to?
- Jaka urocza
kłótnia… - mruknął pod nosem Jerry.
- W takim razie
następnym razem przyjmiemy kogoś na wózku? A co, jeśli by się to przytrafiło
mojemu dziecku? Chciałbyś, by miało przez to zamkniętą przyszłość?
- Wózek to co
innego. Kiedyś był u nas ktoś na wózku, nie pamiętasz? Tańczyłaś z nim nawet w
parze. Też siedziałaś na wózku. To był w ogóle jakiś układ z wózkami.
- A to nie jest
układ z chorymi psychicznie.
- „Wicked”?
Przecież tam są same wiedźmy. Wiedźmy są trochę chore psychicznie.
- Ta dziewczyna
nawet nie przypomina wiedźmy.
- Wygląda
raczej jak anioł. Przypominasz ją trochę.
- Zdecydowanie
urocza kłótnia. Powiedziałbym nawet, że słodka, ale… nie, nie przesadzajmy –
mruknął znów Jerry.
- Uważasz mnie
za chorą psychicznie?
- Chodziło mi
bardziej o charakter. Nigdy się nie poddajesz, a ona, jak widać, też się nie
poddała. Walczy o swoje miejsce. Wciąż walczy, mimo iż jest chora. To odważne.
- Odważne jest skakanie
na bungee. Przyjście na przesłuchanie za to jest przejawem postawy „szukam
pracy”. To wszystko.
- Nigdy się nie
poddasz, prawda?
- Nie. Nie będę
pracować z jakąś wariatką. Pamiętaj, że to ja odpowiadam za choreografię.
- A ja za
reżyserię.
- Nie. Tym
zajmuje się Jerry. Ty jesteś tylko drugim reżyserem.
- Ale jednak
reżyserem. Nie zaprzeczysz.
- No, nie.
- Kocham cię.
- Co?
- Kocham cię.
I pocałował ją.
CZTERY DNI
PÓŹNIEJ. GODZINA 15:57. NOWY JORK, BROOKLYN.
Dzwonek do
drzwi mógł oznaczać albo kogoś z pizzerii (choć pizzy nie zamawiała), albo
listonosza. W ostatnim czasie do Kate nie zaglądał nikt inny, a i ona nie
odwiedzała pseudoprzyjaciół ani znajomych. Raczej siedziała w domu i rozmawiała
z Elizabeth. Niby opowiedziała jej już wszystko, co było istotne, pierwszego
dnia, ale jednak wciąż miały mnóstwo tematów do konwersacji. Jak zawsze.
Otworzyła drzwi
i spojrzała na stojącego za nimi młodego człowieka. Niestety nie miał na sobie
stroju z pizzerii. Szkoda. Kate była już głodna i chętnie by zjadła jakąś dobrą
pizzę. Tego dnia miała ochotę na pepperoni, choć hawajską też by nie
pogardziła. A właściwie było jej wszystko jedno.
- Pani
Katherine Sparks? – zapytał listonosz, wciskając jej do ręki list. – Proszę
pokwitować.
A więc
pokwitowała. W ręku trzymała wtedy już białą kopertę z interesującą ja
zawartością. Miała się właśnie dowiedzieć, czy będzie mieć pracę, czy ma wracać
do psychiatryka albo skoczyć z mostu. I bała się.
Podała list
Elizabeth. Nie chciała go otwierać. To zresztą powinien zrobić ktoś inny. Ona
by pewnie podarła list już po przeczytaniu jednej litery.
- I co? - zapytała po krótkiej chwili.
Nie usłyszała odpowiedzi. Lizzy tylko podała jej kartkę z zapisanym na niej krótkim tekstem:
Droga pani Katherine Sparks,
Z przyjemnością informujemy, iż
przesłuchania zdała Pani pomyślnie. W przyszłym tygodniu próby zaczynają się o
dziewiątej. Prosimy o brak spóźnień.
Dyrekcja Broadway Theatre
OD AUTORKI:
Łuuuhuhu, ale
to żałosne (a zwłaszcza końcówka części o Jerrym). Właściwie to wygląda to tak, jak wygląda z powodu wenobraku, który
mnie dopadł (no i dlatego, że życzę Dominice i Zuzi właśnie takiego zakończenia). A chciałam to skończyć przed wyjazdem, więc… niech już będzie. W
każdym razie początek pisało się całkiem fajnie, potem nie miałam żadnego
pomysłu na zakończenie i wyszło, jak wyszło. Cieszcie się lub nie, mnie jest
wszystko jedno.
Dominika: da
się kochać zera, jak widzisz. Jeśli Twój kochaś (och, ach!) to przeczyta, z
pewnością dojdzie do wniosku, że nie jest jedyny. I będziecie razem do końca
świata, a nawet jeden dzień dłużej.
Zuzia: wybacz,
że Cię właściwie zacytowałam, ale to mi tam TAK BARDZO pasowało. Nie masz nic
przeciwko, prawda?
Ach, no i tytuł, który kiedyś komuś obiecałam. W każdym razie wreszcie mamy na blogu chiński tytuł. Właściwie to jedyne chińskie słowa, które znam, więc... No i oznaczają "kocham cię", co mi jakoś dziwnie pasowało. Poza tym stwierdziłam, iż raczej w najbliższym czasie nie będę miała okazji go wykorzystać.
Pozdrawiam i życzę miłych wakacji,
Kate
[Jakie żałosne, fajne to było :D Naprawdę fajny pomysł na zakończenie tej pierwszej części. Trochę się uśmiałam ogólnie, no i cieszę się, że Kate się udało, na to liczyłam <3]
OdpowiedzUsuń[Właściwie tę część napisałam trochę na odwal, myśląc sobie "jutro to zmienię". Ale żadnego pomysłu już nie było, więc zostało. W każdym razie dzięki ;D]
Usuń[ To ciekawe, jak bardzo spam może być inspirujący...
OdpowiedzUsuńTa myśl wpadła mi do główki, gdy czytałam Twój rozdział. No i przypomniały mi się te wszystkie komentarze, ich inteligencja i wredne odzywki. Fajnie było.
To teraz może o notce. Wiedziałam, co znaczy tytuł (szpan) i przyjemnie się czytało. Hm, błędów nie dostrzegłam, ale Ty raczej ich nie popełniasz, co dobrze o Tobie świadczy. To by było na tyle :) ]
[Spam JEST bardzo inspirujący, Saruniu. A przynajmniej mnie częściowo zainspirował. No i dzięki za opinię, duszko!]
Usuń[E tam, mnie się bardzo podobało. W zasadzie wszystko, choć tradycyjnie mogłoby być dłuższe. Cieszę się z sukcesu Kate, a jeszcze z tytułu, który jest jedynym słowem znanym mi po angielsku xD Miodzio.]
OdpowiedzUsuń[Mogłoby być dłuższe, gdyby było więcej weny... Ale niestety nie było :(
UsuńOch, no i pewnie chodziło ci o chiński. Ja też nam tylko wo ai ni, co zamierzam mówić wszystkim Chińczykom, jak tylko pojadę do Chin (czyli zapewne nigdy, ale cóż).
No i dziękuję.]
[Gópi ten rozdział, ale rozumiem wenobrak. No i gratuluję sKejcikowi.
OdpowiedzUsuńPS. Dziękuję za dedykację... (?) I dziękuję za pocieszającą końcówkę (?). Sama nie wiem, bo boję się cokolwiek powiedzieć.]
- Nicole
[Nie wiem, jak mam rozumieć ostatnie zdanie. Więc rozumiem je zapewne w sposób, w który byś nie chciała, bym je rozumiała. Aale to nieistotne.
UsuńDziękuję za opinię i... nie wiem, co jeszcze. Nieważne ;D]
[Wiesz, każde moje zdanie jest dla Was prowokacją, więc wolę się nie odzywać ;p
UsuńYou're welcome. Czekaj, skopiuję serduszko. O, już. ♥]
- Nicole