Wstępnie chciałbym zaznaczyć, że w
tekście występuje jedno niecenzuralne słowo. Mogą się też zdarzyć drobne błędy
czy literówki, nie bijcie. Linki do
muzyki oznaczone krzyżykami po prawej. Życzę miłej lektury.
***
Jesień wkradała się kocim krokiem pomiędzy
wieżowce, zrywała liście w Central Parku spijając ich soczystą zieleń. Miękkie
kolory zbliżającej się nocy otulały nieboskłon. Większość budynków sterczała
smętnie, pogrążona w ciszy i półmroku. Niektórzy mieszkańcy spali kamiennym
snem, inni wiercili się próbując zasnąć i zebrać siły na kolejny wyczerpujący
dzień.
Jednak na ulicach ruch nie ustępował, a żółte
taksówki raz po raz przecinały tę czy inną przecznicę. Miasto jak zwykle
bezsenne, wspomagane kolejnym kieliszkiem czy drinkiem, wsłuchiwało się w łomot
muzyki. Ostre światło neonów raziło po oczach. Podrzędne bary, jak i luksusowe
kluby byłe zatłoczone do granic możliwości. Jedynie w obskurnych zaułkach
panował złowieszczy spokój. Obok cuchnących kontenerów co jakiś czas przebiegał
szczur czy bezdomny kot zmieniając układ mozaiki z petów i śmieci.
„Darkness” nie należał do miejsc o nienagannej
opinii, chociaż zadowolone miny podpitych gości wcale nie świadczyły o drobnych
przekrętach, handlu specyfikami i bójkach na tyłach. Przeciwnie, ktoś, kto
właśnie przekroczyłby próg tego miejsca, stwierdziłby z pewnością, że lokal ma
niesamowicie pozytywną atmosferę. Wokół panowało radosne podniecenie i
właściwie nikt nie zaprzątał sobie głowy niedogodnościami. Zespół „Cow’s boys”
zyskał sporą sławę odkąd tylko pierwszy raz pojawił się na scenie. Wywołał
wśród publiczności tak wielki entuzjazm, że na kolejne koncerty oczekiwano z
niecierpliwością. Pomimo iż właściciel wręcz nie znosił tych „bezczelnych
smarkaczy i ich głupich pudeł, które robiły tyle hałasu”, jak określał członków
kapeli oraz instrumenty, godził się na kolejne występy, gdyż dorabiał się wtedy
ładnej sumki. Oczywiście nigdy nie dał tej bandzie urwisów do zrozumienia, że
chciałby widzieć ich tu ponownie. Rozmawiał z nimi niechętnie czyniąc przy tym
masę uszczypliwych komentarzy i docinków. Jego zdaniem takich to należało
zamknąć, najlepiej w psychiatryku w Chinach. Nie omieszkał im tego oświadczyć.
Goście zaczęli się niecierpliwić
wyjątkowo wcześnie. Sprzęt był już ustawiony, jednak po muzykach nie było ani
śladu. Stary Jackins co chwila posyłał jakieś przekleństwo pod ich adresem,
powtarzając w kółko „Wiedziałem, wiedziałem, że mnie w końcu oszwabią!”. Z
każdym słowem nakręcał się coraz bardziej i już nawet był gotów zakasać rękawy,
a potem co sił pognać przed siebie, żeby tylko znaleźć gówniarzy i z wyższością
zakomunikować im, iż przejrzał ich już na samym początku. Trzeba przy tym
dodać, że jego zachowanie byłoby wielce naciąganie, gdyż muzycy nigdy nie dali
mu powodu do zmartwień. Zawsze wywiązywali się z umowy, wzbudzali
zainteresowanie i nakręcali biznes. I chyba właśnie to tak bardzo bolało
Jackinsa, bo jako właściciel czuł, że jego obowiązkiem jest samemu dbać o
wszystko, a nie zdawać się na jakichś nieodpowiedzialnych smarkaczy i ich głupie
pudła. Nie znosił być zależny od kogokolwiek.
Nagle twarz staruszka odzyskała
normalny żółtawy odcień, a po purpurze nie pozostał nawet rumieniec. Odetchnął
głęboko ni to z ulgą, ni to z rozczarowaniem, że znowu nie znalazł haczyka. Do
środka weszli bowiem trzej mężczyźni. Wszyscy mieli długie włosy, jednak każdy
z nich był ubrany nieco inaczej; po swojemu. Mimo odmiennego stylu wszystko
zgrywało się ze sobą. Dopełniali się nawzajem, tworząc niezwykłe połączenie.
Osoby dotychczas siedzące przy
stolikach i dyskutujące zawzięcie odwróciły się nagle. Niektórzy wstali, inni
tylko bili brawo. To przyjemne zamieszanie zwróciło uwagę ludzi siedzących przy
barze, więc i oni wychylili się, aby zobaczyć co się dzieje. Owacja w mgnieniu
oka przerodziła się w prawdziwy ryk fanów głodnych dobrego koncertu. Muzycy
zajęli miejsca przy swoich instrumentach, jak zwykle swobodni i roześmiani,
emanujący pozytywną energią. Zerknęli z rozbawieniem w kierunku drzwi, kiedy
próg przekroczyła jeszcze jedna postać. Brązowe kozaki ozdobione frędzlami na
wysokich obcasach postukiwały miarowo, jeansowa spódnica ledwo sięgała za uda,
a koszula w kratę związana była nieco powyżej pępka. Na pochylonej głowie
widniał kowbojski kapelusz zasłaniający oczy. Osoba ta kroczyła dziarsko w kierunku
sceny. Stary Jackins pokręcił głową z dezaprobatą i przeniósł błagalne
spojrzenie na sufit.
Postać wkroczyła na scenę.
Odwróciła się z gracją w kierunku publiki, która eksplodowała entuzjazmem. Ktoś
siedzący z tyłu wrzasnął: „Kim jesteś?!”.
- Ja? Jestem królową. Królową
Rodeo! – wrzasnęła do mikrofonu, unosząc głowę. Kapelusz zsunął się nieco do
tyłu, a długie, rude włosy posypały się na ramiona. Nagle dźwięk instrumentów z
niesamowitą siłą prześwidrował powietrze, a Królowa zaczął śpiewać kolejne wersy.
Jackins pacnął się dłonią w
czoło. Kto to wdział: śpiewający rudy facet w stroju kowbojki! Świat zwariował!
Jasnowłosy spoglądał na całe
przedstawienie z rozbawieniem, ale i podziwem. Cóż, mało który mężczyzna miałby
na tyle odwagi i dystansu do siebie, żeby wyjść na scenę w takim stroju.
Słuchał kolejnych utworów z rosnącą dla tych mężczyzn sympatią popijając sok
bananowy. Widać wzbudzali oni zainteresowanie nie tylko dobrym przedstawieniem,
ale też świetną muzyką. Bębnił palcami o blat stolika przy którym siedział.
W końcu występ dobiegł końca.
Istvan rozparł się wygodnie na krześle, spoglądając na zegarek. Czasu wolnego
miał aż nadto, jednak nie chciał spędzać tutaj całego wieczora. Zerknął za okno
dopijając swój napój. Pogrążył się we własnych myślach do tego stopnia, że
nawet nie zauważył, kiedy ktoś dosiadł się do jego stolika.
- Można? – zapytał przyjemny dla
ucha, niski głos. Chłopak podniósł głowę, spoglądając na postać. Naprzeciw
niego stał rudowłosy wokalista w epickiej jeansowej spódnicy, którą Istvan miał
zapamiętać do końca życia. Jego twarz zdobił przyjazny, uroczy uśmiech.
- Oczywiście – odparł blondyn.
Rozglądnął się ukradkiem po pomieszczeniu. Niektórzy zerkali w ich kierunku z
wyraźnym zainteresowaniem nie zaprzątając sobie głowy dyskrecją.
- Jesteś na naszym koncercie
pierwszy raz, prawda? Nie widziałem cię wcześniej – zagadnął nieznajomy. Każdy
jego ruch, nawet najdrobniejszy gest był przesycony niesamowitą gracją i
wdziękiem, ale też swobodną.
- Tak, tak. Właściwie trafiłem
tu przypadkiem – Istvan odstawił szklankę na stół i uśmiechnął się nieznacznie.
- Rozumiem. Tak właściwie, to
jestem Ariel – przedstawił się chłopak. Uśmiech praktycznie nie schodził z jego
twarzy. – Jak się podobało?
Jasnowłosy zdążył jedynie
otworzyć usta, gdyż nagle ktoś zawołał rudowłosego po imieniu. Ten odwrócił się
tylko i machnął ręką, jednak tamci wyraźnie nalegali, żeby do nich podszedł.
- Chyba bardzo brakuje im
twojego towarzystwa – zauważył ze skrywanym podziwem.
Na te słowa Ariel roześmiał się
serdecznie. Odnosiło się wrażenie, że jego łagodna twarz wręcz jaśnieje.
- To chłopaki z zespołu.
Spędzają ze mną tyle czasu, że z pewnością nic im nie będzie, jeżeli trochę od
siebie odpoczniemy.
Istvan pokiwał głową uśmiechając
się szeroko.
- Cóż, rzadko bywam na
koncertach, ale tego z pewnością nie zapomnę. Świetna muzyka. Nie dziwię się,
że jest tu tak tłoczno – stwierdził, opierając łokcie na stole.
- Cieszę się. Jesteś chyba
pierwszą osobą, która większą uwagę przywiązała do brzmienia niż do mojego
wyglądu – odpowiedział rudy z wyraźnym rozbawieniem.
- Chyba cię to przesadnie nie
dziwi? – jasnowłosy uniósł brew, a kąciki ust drgnęły lekko ku górze.
- Nie, skądże. Ach, nie
dosłyszałem twojego imienia.
- Istvan. Miło cię poznać.
- Mi również. Ciekawe imię... No,
to skoro już się znamy, to może masz ochotę na coś mocniejszego?
Jasnowłosy delikatnie pokiwał
głową, przekrzywiając ją nieznacznie. Ostatnio nie miał okazji rozmawiać z
innymi, więc uznał, że można by było nadrobić zaległości. W końcu pogawędka z
kimś takim jak Ariel jest czystą przyjemnością.
Powietrze było siwe od gęstego
dymu tytoniowego, a zapach alkoholu dało się wyczuć już od progu. Gwar wesołych
rozmów, wplecione gdzieniegdzie przekleństwa i stare jak świat dowcipy
rozbrzmiewały w pomieszczeniu. Urodziwe kelnerki krzątały się pomiędzy
stolikami, a podchmieleni klienci co chwila komentowali wdzięki drobnej
blondynki czy wysokiej szatynki.
Mężczyźni siedzący przy oknie
roześmiali się melodyjnie. Ten dźwięk zupełnie nie pasował do rechotu, który wydawali
z siebie inni obecni w pomieszczeniu. Ariel odchylił się na krześle,
odstawiając szklankę. Zupełnie nie sprawiał wrażenia osoby, która dopiero co
spożyła sporą ilość alkoholu. Istvan był niezmiernie zdziwiony tym faktem, gdyż
rudowłosy wypił przynajmniej dwa - jeżeli nie trzy - razy więcej od niego.
- Dobra, będę się zbierał –
powiedział blondyn, zerkając na zegarek. Jego wizyta „trochę” się przeciągnęła.
Uniósł nieco brwi uświadamiając sobie, ile czasu tu spędził.
- Tak szybko? Zostań jeszcze,
przecież nigdzie ci się nie spieszy, czyż nie? – Ariel spojrzał na niego z
wyraźną prośbą. W jego mniemaniu był to najlepszy moment całego wieczoru. Co
prawda atmosfera już trochę spuchła, a niektórzy zaprawili się do tego stopnia,
że nie potrafili usiedzieć w pionie, jednak nie zwracał na to specjalnej uwagi.
- Wybacz, może kiedy indziej. W
każdym razie miło się gadało – Istvan podniósł się z lekkim trudem, a na jego
twarzy ponownie zagościł niemrawy uśmiech. – Do zobaczenia.
Rudowłosy zasalutował mu na
pożegnanie. Kiedy wychudzona sylwetka nowego znajomego zniknęła w gąszczu ciał
i plątaninie rąk, rozejrzał się. Jego wzrok mimowolnie uciekał w kierunku
stolika znajdującego się pod przeciwległą ścianą. Jak zwykle ujrzał przy nim
wysoką brunetkę o nieprzeciętnej urodzie. Ostre rysy twarzy, mocno załamany łuk
brwi nadawał jej łagodnemu spojrzeniu nieco drapieżną nutę. Z każdą sekundą
uświadamiał sobie, jak bardzo ta istota tu nie pasuje. Ubrana w delikatną
sukienkę zdawała się być jakąś zjawą, nimfą. A jednak jej twarz wyrażała coś
nazbyt realnego czy stanowczego. Uśmiechnął się pod nosem. Nigdy nie potrafił
jej rozgryźć. Te wszystkie sprzeczności... co było pozorem, a co prawdą? Nie
zastanawiał się nad tym, nawet nie próbował. Za dużo czasu stracił na
rozmyślania. Może po prostu potrzebował czasu, kolejnej rozmowy, kieliszka?
Ciemnowłosa oparła głowę na
łokciu spoglądając w jego kierunku. Kąciki jej ust powędrowały ku górze,
chociaż wzrok pozostawał chłodny. Uniosła szklankę, po czym upiła spory łyk.
Oparła się o krzesło. Zerknęła na Ariela. Wyczekująco.
- Nith, przynieś mi jeszcze
kieliszek – mężczyzna zwrócił się nagle do przechodzącej obok kelnerki, nawet
na nią nie spoglądając. Dziewczyna pokiwała głową i ruszyła w kierunku baru.
Rudowłosy nie zauważył dezaprobaty wymalowanej na jej twarzy. Nith przystanęła
na chwilę, wzdychając ciężko.
- Samobójstwo, zwykłe
samobójstwo...
- Nie wiem. Nic już nie wiem...
Spojrzała na niego. Jej oczy z
czystym sumieniem można było nazwać fiołkowymi. Rozchylone wargi zadrżały lekko,
kiedy westchnęła. Potrząsnęła pustą szklanką i przechyliła głowę. Milczał, to
uparcie marszcząc brwi, to znowu je unosząc. Plątał się w bezsensie tych
prawie-rozmów. Po co, po co, no po co?
- Będzie tak samo? – zapytał po
chwili, jak zwykle z nadzieją. Zastanawiała się przez moment. Powinna skłamać,
czy uczciwie przedstawić mu realia? Po co miała strzępić sobie język? Doskonale
znał fakty. A jednak za każdym razem zmuszał ją, żeby zaczęła rozmyślać. Zawsze
dochodziła tylko do jednego wniosku – że to wszystko jest co najmniej
niepoprawne. Powinni coś zmienić. Powinni, chociaż nic nie robili. Powtarzała mu więc słowa, które dawno
straciły datę ważności, opowiadała bajki o zupełnie innym życiu. Radosnym,
pozbawionym kłótni. Brednie. Od dawna
żyli w zamkniętym kręgu tych samych dni i nocy, powtarzających się drobnych
radości i wielkich awantur. I to nie miało się zmienić.
A może i teraz nie wiedziała?
Zamknął oczy. Oddech miał już
ciężki, chrapliwy. Dziwna senność ogarnęła go tak nagle, że z trudem powstrzymywał
się przed drobną drzemką, kiedy ona znowu będzie układać swoją kwestię pełną
łgarstw w całym tym przedstawieniu.
- Być może. Prawdopodobnie tak.
Tak już być musi – odparła grzecznie, a jej ramiona drgnęły lekko. Grzecznie.
Jak kulturalnie i porządnie potrafiła się zachować w takiej sytuacji. No, o ile
właśnie nie rzucała wazonami przy akompaniamencie niecenzuralnej wiązanki.
Spojrzał na nią na wpół pogodzony, a na wpół zaskoczony. Chyba w końcu się z
tym pogodziła, przestała oszukiwać siebie i jego. Uśmiechnęła się, odwzajemnił
wesoły grymas. Nachyliła się nad stolikiem, po czym pogładziła go po policzku
ciepłą, miękką dłonią. – Wracaj do mieszkania. Jeszcze chwilę posiedzę i
przyjdę do ciebie, dobrze?
Nienaganna melodyjność tego
głosu pieściła uszy rudowłosego. Zerknął na nią potulnie, dziwnie uspokojony.
Różne myśli kłębiły się w jego głowie, różne słowa cisnęły mu się na usta, a
jednak nic nie mówił. Był zbyt zmęczony, żeby roztrząsać to wszystko po raz
kolejny. Podniósł się z ociąganiem i ruszył w kierunku wyjścia. Zerknął na
cudną postać przez ramię. Anielski uśmiech rozświetlił jej twarz. Zdawało mu
się wtedy, że nigdy nie zapomni tego łagodnego spojrzenia podkreślonego pewną
nieokrzesaną nutą. Chyba właśnie to połączenie sprawiało, że była taka wyjątkowa.
Pomachał jej i wyszedł.
***
Zamrugał. Powoli, powieki ruszały się tak opornie.
Spoglądał spod zmarszczonych brwi na brudny, zniszczony mur. Każda obdarta
cegła, każda luka pomiędzy nimi. Przejechał czubkami palców po szerokim ubytku.
Ciekawe jak powstał? Przechylił głowę. Interesujące twory artysty. Tego czasu.
Powiódł wzrokiem dookoła siebie. Nie wiedział za
bardzo, gdzie się znalazł, jednak ta sytuacja miała swoje plusy. Wytrzeźwiał
trochę od tego snucia się ulicami. Wiatr szarpał zawzięcie jasne kosmyki. Nie
śpieszyło mu się do mieszkania, pomimo iż zmarzł. Jakże nienawidził tego
bezcelowego tkwienia w łóżku. Pół godziny, dwie, już świta, a sen nadal nie
zawitał. Teraz przynajmniej miał pretekst, że się zgubił i poświęcił mnóstwo
czasu na szukanie drogi powrotnej. I będzie mógł sobie swobodnie ponarzekać na
niewyspanie.
Och, Istvan, Istvan. Niby komu masz zatruwać życie
marudzeniem?
Uśmiechnął się pod nosem, wciskając ręce głęboko do
kieszeni spodni. Teraz sprawiał wrażenie bardziej barczystego. Ruszył przed
siebie wbijając wzrok w chodnik. Jak zwykle, kiedy szedł w samotności, zaczął
szurać butami. Lubił ten dźwięk. Zdawało mu się wtedy, że jego cień się
uśmiecha. Bo lubił też swój cień, a ten z kolei uwielbiał prawie-wydawać
dźwięki. Lubił istnieć trochę bardziej niż zazwyczaj.
Szedł tak przed siebie, kołysząc się chwiejnie do
melodii brzmiącej w jego głowie. Nagle buty szurnęły ostro po raz ostatni.
Jasnowłosy zesztywniał cały, nie mogąc oderwać wzroku. Ciało odmówiło
posłuszeństwa, myśli wirowały, jakby ktoś potrząsnął jego głową z niesamowitą
siłą.
Widział ją. Martwą Anielicę.
Chłód drobnych ramion, zamknięte bramy obojczyków,
mleczny odcień skóry i głębia fiołkowych oczu. W księżycowej poświacie lśniące
czarne pukle i mętniejący szkarłat krwi. Zastygły na jej twarzy wyraz
zdziwienia pomieszanego z niepokojem, który pojawił się tak nagle i miał już
nigdy nie zniknąć. Drobne, blednące wargi z których powoli sączy się ciemna
kropla. Pastelowo różany materiał dziewczęcej sukienki nasiąka dogasającym
ciepłem. Czarna szpilka bez obcasa zwisa smętnie z niewielkiej stopy.
Właśnie skończyła tańczyć swoje ostatnie tango z
Ciemnością.
***
Zdawało mu się, że dźwięk syreny rozerwie mu
czaszkę, a migotliwe światło oślepi go do końca. Nadal nie potrafił dojść,
jakim cudem udało mu się otrząsnąć z szoku i zawiadomić odpowiednie służby. Od
jakichś pięciu minut próbował wytłumaczyć sanitariuszowi, że nie potrzeba mu
opieki medycznej, psychologicznej ani żadnej innej, a jedynie chwilkę na
oddech, żeby mógł to wszystko jako tako przetrawić i w miarę normalnie
funkcjonować. W końcu mężczyzna ustąpił, chociaż nie wyglądał na stuprocentowo
przekonanego.
Nagle jasnowłosy poczuł dłoń na ramieniu. Odwrócił
się gwałtownie.
- Dobry Boże, Ariel... Co tu robisz? – zapytał
łapiąc haustem powietrze. Spojrzał na rudowłosego nieprzytomnie. W tamtym
momencie nie dostrzegł na jego twarzy niepokoju i zmartwienia, chociaż zdążył
zauważyć, że chłopak wygląda jakoś inaczej. Czegoś mu brakowało... tego
promiennego uśmiechu, ogników w oczach i czystego, dźwięcznego śmiechu
podobnego do cudownej muzyki.
- Co się stało? – odpowiedział mężczyzna puszczając
mimo uszu pytanie. Pewnie gdyby nie powaga całej sytuacji dodałby „Zabiłeś
kogoś czy co?”. Zmarszczył brwi, ze zniecierpliwieniem splatając palce.
Istvan milczał przez chwilę próbując zebrać myśli i
dobrać odpowiednie słowa. Nie potrafił jednak wyrazić się dostatecznie
delikatnie, więc wymamrotał tylko:
- Znalazłem... znalazłem martwą dziewczynę...
Po tych słowach twarz Ariela wykrzywiła się w
grymasie, jego ciało przeszył dreszcz. Nie pytał już o nic więcej, tylko pędem
rzucił się w kierunku małej grupki osób. Jakiś policjant próbował zatrzymać go
i wytłumaczyć mu, że nie powinien tu przebywać, jednak on nie słuchał. W
chwili, gdy ujrzał jej twarz nic już nie słyszał. Kompletnie nic.
Jasnowłosy patrzył na niego szeroko otwartymi
oczami. A jeszcze kilka godzin temu zdawało mu się, że nigdy wcześniej nie
spotkał bardziej radosnego człowieka, który zachowałby optymizm i entuzjazm w
każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Z bólem uświadomił sobie, jak bardzo
się pomylił. Nie był w stanie podejść do rudowłosego i chociażby odciągnąć go,
o rozmowie nie wspominając. Zresztą, co miałby mu powiedzieć? W takich
sytuacjach każde słowo traci wartość.
- Kim dla ciebie była?
- Była moją... moją... Była
moja. Po prostu moja.
Wzrok miał utkwiony przed
siebie, tak pusty, niewidzący. Istvan zaciskał dłoń na jego ramieniu, jakby tym
drobnym gestem próbował mu okazać wszystko, od zrozumienia po współczucie.
Jednak rudowłosy tylko ustawicznie kiwał głową, pogrążony w odmętach myśli i
wspomnień, które jeszcze niedawno były rzeczywistością. Chwilę temu policjanci
i sanitariusze dali im trochę spokoju, zostawiając ich na jednej z
podniszczonych ławek nieopodal zaułku naznaczonego jej krwią.
Rudowłosy otworzył usta.
- Pamiętam... kiedy byłem mały zobaczyłem na drodze
psa. Był malutki, naprawdę niewielki szczeniak. Wyglądał ohydnie, w życiu nie
spotkałem szkaradniejszego zwierzaka. Z pewnością był chory. Sierści nie miał
praktycznie w ogóle, a jednak było w nim coś niesamowitego. Merdał ogonem,
byłem pewien, że chciał, żebym go pogłaskał. Ale ja przestraszyłem się, że ma
pchły albo mnie ugryzie, więc przyglądałem mu się tylko. Z każdą chwilą coraz
bardziej było mi go szkoda. Wiedziałem, że rodzice nie pozwolą mi go wziąć, to
było więcej niż pewne. Pieprzeni hipokryci... Zawsze powtarzali, że należy
pomagać słabszym, biednym, a gdybym przyniósł tego psa do domu, pewnie
dostałbym po uszach. Odszedłem więc, cały czas oglądając się za siebie. Cały
czas o nim myślałem. Zacząłem cholernie żałować, że go nie zabrałem, chociaż
nie spróbowałem, nawet go nie dotknąłem. Psy lubią, jak się je drapie za
uszami, mogłem... Widzisz, to jedna z tych rzeczy, które sprawiają, że czujesz
się niesamowicie chujowo. Ta mała hiena, pewnie ktoś ją przejechał, pewnie
marzła, może zagryzł ją inny pies. Dlaczego nic nie zrobiłem? Dlaczego rodzice
nie zgodziliby się? A wiem, że by się nie zgodzili, bo już parę razy próbowałem
przygarnąć do siebie zwierzaka, a oni zawsze powtarzali, że musieliby zbierać
psy z całej wsi. I ta istota nie wyróżniała się niczym oprócz wyjątkowej
brzydoty, a jednak pamiętam ten dzień jak dziś, kiedy ją zostawiłem na środku
drogi. Nie rozumiem tego. Byłem typowym jedynakiem-egoistą, w dużym stopniu
była to wina rodziców. Chociaż wmawiali mi mądre słowa, były to puste frazesy.
Nigdy nie wiedziałem, żeby zrobili coś dla kogoś, bezinteresownie. I wtedy, ten
jeden raz, kiedy chciałem pomóc temu psu i nie było to moim widzimisiem
posiadania pupila, tylko prawdziwą chęcią pomocy, kiedy chciałem posłuchać tych
kłamliwych uwag... Potem wracałem tą samą drogą. Po cichu błagałem, żeby znowu
spotkać tam tego psa, ale już go nie było. Dopiero gdy uświadomiłem sobie, że
już nigdy więcej go nie zobaczę, poczułem się przegrany jak nigdy przedtem. To
jak usłyszeć cudowną melodię i wiedzieć, że już się jej nie usłyszy, próbować
zapamiętać ją tak bardzo, skupiać się na każdym dźwięku, wszystko na nic. W
pamięci i tak wszystko się zatrze. Tak cholernie chcielibyśmy zamrozić ten
moment, zamknąć go w szklanej kuli i schować gdzieś, ukryć przed światem i
wyciągać tylko w samotności. To jak czekać na pełnie kilkanaście dni i nie
zobaczyć jej, bo niebo będzie zachmurzone. Ta tęsknota, bezsilność, to tylko
głupia pełnia, a jednak może być tą ostatnią. Cholera... – cień padał na twarz
Ariela zasłaniając jego oczy. Czubek nosa, usta i dół policzków rozświetlało
jedynie mdłe światło latarni ulicznej, chociaż jasnowłosy mógł też dostrzec łzy
spływające powoli. Wiedział, że rudowłosy płakał, płakał właściwie odkąd tylko
zaczął mówić i opowiadał w taki sposób, że Istvan wręcz czuł to wszystko. Czuł
tą bezsilność, ten ciężar beznadziejności. Chłopak nabrał łapczywie powietrza,
jego usta drgnęły. – Wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze? Że teraz nie
czuję nic z tego wszystkiego. Ona... ona jest martwa. Dlaczego nic nie czuję?
Dlaczego nie czuję żalu do całego świata? Powinienem, przecież powinienem. Była
przecież młoda, utalentowana, byłaby wspaniałą matką. Wiem, że by była,
wielbiła dzieci jak nikt inny. To takie chore. Wiem, że nie mógłbym z nią być.
Bez niej też nie. Nie kochałem jej, to wiem na pewno, a jednak przyglądać się
jej jak śpi, słyszeć jej śmiech, to było błogosławieństwem. Nawet kiedy tłukła
talerze i krzyczała, nawet kiedy miałem jej dość tak bardzo, że najchętniej
powyrywałbym jej wszystkie włosy, nawet wtedy czułem, że nie mógłbym się
obudzić obok kogoś innego. Po prostu bym nie mógł, wyrzuciłbym obcą dziewczynę
za drzwi, wypchnąłbym ją brutalnie i zostawił na środku klatki schodowej.
Jestem chory... Łeb mi pęka. Niech to wszystko szlag...
Dwa ciemne zarysy błądziły wśród betonowego lasu.
Postacie kroczyły przed siebie. Jedna z nich opierała się na ramieniu drugiej.
Blady świt majaczył na nieboskłonie. Nagle zatrzymali się.
Rudowłosy utkwił wzrok gdzieś pomiędzy dwoma
budynkami stojącymi po drugiej stronie ulicy.
Chciałbym zatęsknić po raz ostatni.
Stała tam, w swojej nieśmiertelnej sukience z
rękami skrzyżowanymi na piersiach. Słyszał, jak nuciła stare, zapomniane
melodie, tak kojące udręczone zmysły. Po raz ostatni zaciągnęła się Che Blanco
i rzuciła niedopałek na chodnik. Szary obłok dymu zawirował rozpływając się. Na
twarzy ciemnowłosej pojawił się promienny uśmiech. Spojrzał jej w oczy. Jak
zwykle drapieżne, chłodne fiołki otuliły jego duszę.
Skłam po raz ostatni. Zaprzecz, że kiedykolwiek
istniałaś.
Ale ona już nie słyszała. Pomachała mu drobną
dłonią i zniknęła w zaułku. Wystarczył ułamek sekundy, była zupełnie gdzie
indziej. Wolna, bez zawsze i nigdy, bez wszystkiego i niczego. Czysta,
nieskazitelna. Czuł pustkę pomieszaną z jakimś niezidentyfikowanym spokojem.
Wiedział, że tam będzie jej lepiej.
A jednak spazmatyczny szloch wstrząsnął jego
ciałem.
Przecież nie będzie tęsknił.
[Po pierwsze, pierwsza piosenka jest świetna. Po drugie, rozdział też jest świetny. I Ariel jest świetny (mój mąż ♥) i tematyka jest świetna. Ostatnio mam taki nastrój, że pasuje idealnie.
OdpowiedzUsuńPo trzecie, wyjustuj tekst.
Po czwarte, to "#" nie jest krzyżyk, tylko płotek.
To chyba wszystko.
Nie. Jeszcze jedno. Rozdział jest naprawdę dobry.]
[Zgadzam się, Alice rocks. Dziękuję. Cieszę się, że się podoba.
UsuńNie, bo mnie denerwuje, jak jest wyjustowany, o.
Krzyżyk, płotek... Jak wygląda każdy widzi.
Dziękuję jeszcze raz :>]