WAŻNE:
IT'S ALL OVER


WARTO PRZECZYTAĆ:

227. Wszystko ma swój początek
(autorstwa Abby Hope)

228. But tomorrow never came
(autorstwa Kate Sparks i Ethana Arisena)

POLECAMY:

piątek, 21 września 2012

219. Viola odorata


   Wstępnie chciałbym zaznaczyć, że w tekście występuje jedno niecenzuralne słowo. Mogą się też zdarzyć drobne błędy czy literówki, nie bijcie.  Linki do muzyki oznaczone krzyżykami po prawej. Życzę miłej lektury.

***
#
   Jesień wkradała się kocim krokiem pomiędzy wieżowce, zrywała liście w Central Parku spijając ich soczystą zieleń. Miękkie kolory zbliżającej się nocy otulały nieboskłon. Większość budynków sterczała smętnie, pogrążona w ciszy i półmroku. Niektórzy mieszkańcy spali kamiennym snem, inni wiercili się próbując zasnąć i zebrać siły na kolejny wyczerpujący dzień.
   Jednak na ulicach ruch nie ustępował, a żółte taksówki raz po raz przecinały tę czy inną przecznicę. Miasto jak zwykle bezsenne, wspomagane kolejnym kieliszkiem czy drinkiem, wsłuchiwało się w łomot muzyki. Ostre światło neonów raziło po oczach. Podrzędne bary, jak i luksusowe kluby byłe zatłoczone do granic możliwości. Jedynie w obskurnych zaułkach panował złowieszczy spokój. Obok cuchnących kontenerów co jakiś czas przebiegał szczur czy bezdomny kot zmieniając układ mozaiki z petów i śmieci.
   „Darkness” nie należał do miejsc o nienagannej opinii, chociaż zadowolone miny podpitych gości wcale nie świadczyły o drobnych przekrętach, handlu specyfikami i bójkach na tyłach. Przeciwnie, ktoś, kto właśnie przekroczyłby próg tego miejsca, stwierdziłby z pewnością, że lokal ma niesamowicie pozytywną atmosferę. Wokół panowało radosne podniecenie i właściwie nikt nie zaprzątał sobie głowy niedogodnościami. Zespół „Cow’s boys” zyskał sporą sławę odkąd tylko pierwszy raz pojawił się na scenie. Wywołał wśród publiczności tak wielki entuzjazm, że na kolejne koncerty oczekiwano z niecierpliwością. Pomimo iż właściciel wręcz nie znosił tych „bezczelnych smarkaczy i ich głupich pudeł, które robiły tyle hałasu”, jak określał członków kapeli oraz instrumenty, godził się na kolejne występy, gdyż dorabiał się wtedy ładnej sumki. Oczywiście nigdy nie dał tej bandzie urwisów do zrozumienia, że chciałby widzieć ich tu ponownie. Rozmawiał z nimi niechętnie czyniąc przy tym masę uszczypliwych komentarzy i docinków. Jego zdaniem takich to należało zamknąć, najlepiej w psychiatryku w Chinach. Nie omieszkał im tego oświadczyć.
Goście zaczęli się niecierpliwić wyjątkowo wcześnie. Sprzęt był już ustawiony, jednak po muzykach nie było ani śladu. Stary Jackins co chwila posyłał jakieś przekleństwo pod ich adresem, powtarzając w kółko „Wiedziałem, wiedziałem, że mnie w końcu oszwabią!”. Z każdym słowem nakręcał się coraz bardziej i już nawet był gotów zakasać rękawy, a potem co sił pognać przed siebie, żeby tylko znaleźć gówniarzy i z wyższością zakomunikować im, iż przejrzał ich już na samym początku. Trzeba przy tym dodać, że jego zachowanie byłoby wielce naciąganie, gdyż muzycy nigdy nie dali mu powodu do zmartwień. Zawsze wywiązywali się z umowy, wzbudzali zainteresowanie i nakręcali biznes. I chyba właśnie to tak bardzo bolało Jackinsa, bo jako właściciel czuł, że jego obowiązkiem jest samemu dbać o wszystko, a nie zdawać się na jakichś nieodpowiedzialnych smarkaczy i ich głupie pudła. Nie znosił być zależny od kogokolwiek.
Nagle twarz staruszka odzyskała normalny żółtawy odcień, a po purpurze nie pozostał nawet rumieniec. Odetchnął głęboko ni to z ulgą, ni to z rozczarowaniem, że znowu nie znalazł haczyka. Do środka weszli bowiem trzej mężczyźni. Wszyscy mieli długie włosy, jednak każdy z nich był ubrany nieco inaczej; po swojemu. Mimo odmiennego stylu wszystko zgrywało się ze sobą. Dopełniali się nawzajem, tworząc niezwykłe połączenie.
Osoby dotychczas siedzące przy stolikach i dyskutujące zawzięcie odwróciły się nagle. Niektórzy wstali, inni tylko bili brawo. To przyjemne zamieszanie zwróciło uwagę ludzi siedzących przy barze, więc i oni wychylili się, aby zobaczyć co się dzieje. Owacja w mgnieniu oka przerodziła się w prawdziwy ryk fanów głodnych dobrego koncertu. Muzycy zajęli miejsca przy swoich instrumentach, jak zwykle swobodni i roześmiani, emanujący pozytywną energią. Zerknęli z rozbawieniem w kierunku drzwi, kiedy próg przekroczyła jeszcze jedna postać. Brązowe kozaki ozdobione frędzlami na wysokich obcasach postukiwały miarowo, jeansowa spódnica ledwo sięgała za uda, a koszula w kratę związana była nieco powyżej pępka. Na pochylonej głowie widniał kowbojski kapelusz zasłaniający oczy. Osoba ta kroczyła dziarsko w kierunku sceny. Stary Jackins pokręcił głową z dezaprobatą i przeniósł błagalne spojrzenie na sufit.
Postać wkroczyła na scenę. Odwróciła się z gracją w kierunku publiki, która eksplodowała entuzjazmem. Ktoś siedzący z tyłu wrzasnął: „Kim jesteś?!”.
- Ja? Jestem królową. Królową Rodeo! – wrzasnęła do mikrofonu, unosząc głowę. Kapelusz zsunął się nieco do tyłu, a długie, rude włosy posypały się na ramiona. Nagle dźwięk instrumentów z niesamowitą siłą prześwidrował powietrze, a Królowa zaczął śpiewać kolejne wersy.
Jackins pacnął się dłonią w czoło. Kto to wdział: śpiewający rudy facet w stroju kowbojki! Świat zwariował!

Jasnowłosy spoglądał na całe przedstawienie z rozbawieniem, ale i podziwem. Cóż, mało który mężczyzna miałby na tyle odwagi i dystansu do siebie, żeby wyjść na scenę w takim stroju. Słuchał kolejnych utworów z rosnącą dla tych mężczyzn sympatią popijając sok bananowy. Widać wzbudzali oni zainteresowanie nie tylko dobrym przedstawieniem, ale też świetną muzyką. Bębnił palcami o blat stolika przy którym siedział.
W końcu występ dobiegł końca. Istvan rozparł się wygodnie na krześle, spoglądając na zegarek. Czasu wolnego miał aż nadto, jednak nie chciał spędzać tutaj całego wieczora. Zerknął za okno dopijając swój napój. Pogrążył się we własnych myślach do tego stopnia, że nawet nie zauważył, kiedy ktoś dosiadł się do jego stolika.
- Można? – zapytał przyjemny dla ucha, niski głos. Chłopak podniósł głowę, spoglądając na postać. Naprzeciw niego stał rudowłosy wokalista w epickiej jeansowej spódnicy, którą Istvan miał zapamiętać do końca życia. Jego twarz zdobił przyjazny, uroczy uśmiech.
- Oczywiście – odparł blondyn. Rozglądnął się ukradkiem po pomieszczeniu. Niektórzy zerkali w ich kierunku z wyraźnym zainteresowaniem nie zaprzątając sobie głowy dyskrecją.
- Jesteś na naszym koncercie pierwszy raz, prawda? Nie widziałem cię wcześniej – zagadnął nieznajomy. Każdy jego ruch, nawet najdrobniejszy gest był przesycony niesamowitą gracją i wdziękiem, ale też swobodną.
- Tak, tak. Właściwie trafiłem tu przypadkiem – Istvan odstawił szklankę na stół i uśmiechnął się nieznacznie.
- Rozumiem. Tak właściwie, to jestem Ariel – przedstawił się chłopak. Uśmiech praktycznie nie schodził z jego twarzy. – Jak się podobało?
Jasnowłosy zdążył jedynie otworzyć usta, gdyż nagle ktoś zawołał rudowłosego po imieniu. Ten odwrócił się tylko i machnął ręką, jednak tamci wyraźnie nalegali, żeby do nich podszedł.
- Chyba bardzo brakuje im twojego towarzystwa – zauważył ze skrywanym podziwem.
Na te słowa Ariel roześmiał się serdecznie. Odnosiło się wrażenie, że jego łagodna twarz wręcz jaśnieje.
- To chłopaki z zespołu. Spędzają ze mną tyle czasu, że z pewnością nic im nie będzie, jeżeli trochę od siebie odpoczniemy.
Istvan pokiwał głową uśmiechając się szeroko.
- Cóż, rzadko bywam na koncertach, ale tego z pewnością nie zapomnę. Świetna muzyka. Nie dziwię się, że jest tu tak tłoczno – stwierdził, opierając łokcie na stole.
- Cieszę się. Jesteś chyba pierwszą osobą, która większą uwagę przywiązała do brzmienia niż do mojego wyglądu – odpowiedział rudy z wyraźnym rozbawieniem.
- Chyba cię to przesadnie nie dziwi? – jasnowłosy uniósł brew, a kąciki ust drgnęły lekko ku górze.
- Nie, skądże. Ach, nie dosłyszałem twojego imienia.
- Istvan. Miło cię poznać.
- Mi również. Ciekawe imię... No, to skoro już się znamy, to może masz ochotę na coś mocniejszego?
Jasnowłosy delikatnie pokiwał głową, przekrzywiając ją nieznacznie. Ostatnio nie miał okazji rozmawiać z innymi, więc uznał, że można by było nadrobić zaległości. W końcu pogawędka z kimś takim jak Ariel jest czystą przyjemnością.
#
Powietrze było siwe od gęstego dymu tytoniowego, a zapach alkoholu dało się wyczuć już od progu. Gwar wesołych rozmów, wplecione gdzieniegdzie przekleństwa i stare jak świat dowcipy rozbrzmiewały w pomieszczeniu. Urodziwe kelnerki krzątały się pomiędzy stolikami, a podchmieleni klienci co chwila komentowali wdzięki drobnej blondynki czy wysokiej szatynki.
Mężczyźni siedzący przy oknie roześmiali się melodyjnie. Ten dźwięk zupełnie nie pasował do rechotu, który wydawali z siebie inni obecni w pomieszczeniu. Ariel odchylił się na krześle, odstawiając szklankę. Zupełnie nie sprawiał wrażenia osoby, która dopiero co spożyła sporą ilość alkoholu. Istvan był niezmiernie zdziwiony tym faktem, gdyż rudowłosy wypił przynajmniej dwa - jeżeli nie trzy - razy więcej od niego.
- Dobra, będę się zbierał – powiedział blondyn, zerkając na zegarek. Jego wizyta „trochę” się przeciągnęła. Uniósł nieco brwi uświadamiając sobie, ile czasu tu spędził.
- Tak szybko? Zostań jeszcze, przecież nigdzie ci się nie spieszy, czyż nie? – Ariel spojrzał na niego z wyraźną prośbą. W jego mniemaniu był to najlepszy moment całego wieczoru. Co prawda atmosfera już trochę spuchła, a niektórzy zaprawili się do tego stopnia, że nie potrafili usiedzieć w pionie, jednak nie zwracał na to specjalnej uwagi.
- Wybacz, może kiedy indziej. W każdym razie miło się gadało – Istvan podniósł się z lekkim trudem, a na jego twarzy ponownie zagościł niemrawy uśmiech. – Do zobaczenia.
Rudowłosy zasalutował mu na pożegnanie. Kiedy wychudzona sylwetka nowego znajomego zniknęła w gąszczu ciał i plątaninie rąk, rozejrzał się. Jego wzrok mimowolnie uciekał w kierunku stolika znajdującego się pod przeciwległą ścianą. Jak zwykle ujrzał przy nim wysoką brunetkę o nieprzeciętnej urodzie. Ostre rysy twarzy, mocno załamany łuk brwi nadawał jej łagodnemu spojrzeniu nieco drapieżną nutę. Z każdą sekundą uświadamiał sobie, jak bardzo ta istota tu nie pasuje. Ubrana w delikatną sukienkę zdawała się być jakąś zjawą, nimfą. A jednak jej twarz wyrażała coś nazbyt realnego czy stanowczego. Uśmiechnął się pod nosem. Nigdy nie potrafił jej rozgryźć. Te wszystkie sprzeczności... co było pozorem, a co prawdą? Nie zastanawiał się nad tym, nawet nie próbował. Za dużo czasu stracił na rozmyślania. Może po prostu potrzebował czasu, kolejnej rozmowy, kieliszka?
Ciemnowłosa oparła głowę na łokciu spoglądając w jego kierunku. Kąciki jej ust powędrowały ku górze, chociaż wzrok pozostawał chłodny. Uniosła szklankę, po czym upiła spory łyk. Oparła się o krzesło. Zerknęła na Ariela. Wyczekująco.
- Nith, przynieś mi jeszcze kieliszek – mężczyzna zwrócił się nagle do przechodzącej obok kelnerki, nawet na nią nie spoglądając. Dziewczyna pokiwała głową i ruszyła w kierunku baru. Rudowłosy nie zauważył dezaprobaty wymalowanej na jej twarzy. Nith przystanęła na chwilę, wzdychając ciężko.
- Samobójstwo, zwykłe samobójstwo...

- Nie wiem. Nic już nie wiem...
Spojrzała na niego. Jej oczy z czystym sumieniem można było nazwać fiołkowymi. Rozchylone wargi zadrżały lekko, kiedy westchnęła. Potrząsnęła pustą szklanką i przechyliła głowę. Milczał, to uparcie marszcząc brwi, to znowu je unosząc. Plątał się w bezsensie tych prawie-rozmów. Po co, po co, no po co?
- Będzie tak samo? – zapytał po chwili, jak zwykle z nadzieją. Zastanawiała się przez moment. Powinna skłamać, czy uczciwie przedstawić mu realia? Po co miała strzępić sobie język? Doskonale znał fakty. A jednak za każdym razem zmuszał ją, żeby zaczęła rozmyślać. Zawsze dochodziła tylko do jednego wniosku – że to wszystko jest co najmniej niepoprawne. Powinni coś zmienić. Powinni, chociaż nic nie robili.  Powtarzała mu więc słowa, które dawno straciły datę ważności, opowiadała bajki o zupełnie innym życiu. Radosnym, pozbawionym kłótni. Brednie.   Od dawna żyli w zamkniętym kręgu tych samych dni i nocy, powtarzających się drobnych radości i wielkich awantur. I to nie miało się zmienić.
A może i teraz nie wiedziała?
Zamknął oczy. Oddech miał już ciężki, chrapliwy. Dziwna senność ogarnęła go tak nagle, że z trudem powstrzymywał się przed drobną drzemką, kiedy ona znowu będzie układać swoją kwestię pełną łgarstw w całym tym przedstawieniu.
- Być może. Prawdopodobnie tak. Tak już być musi – odparła grzecznie, a jej ramiona drgnęły lekko. Grzecznie. Jak kulturalnie i porządnie potrafiła się zachować w takiej sytuacji. No, o ile właśnie nie rzucała wazonami przy akompaniamencie niecenzuralnej wiązanki. Spojrzał na nią na wpół pogodzony, a na wpół zaskoczony. Chyba w końcu się z tym pogodziła, przestała oszukiwać siebie i jego. Uśmiechnęła się, odwzajemnił wesoły grymas. Nachyliła się nad stolikiem, po czym pogładziła go po policzku ciepłą, miękką dłonią. – Wracaj do mieszkania. Jeszcze chwilę posiedzę i przyjdę do ciebie, dobrze?
Nienaganna melodyjność tego głosu pieściła uszy rudowłosego. Zerknął na nią potulnie, dziwnie uspokojony. Różne myśli kłębiły się w jego głowie, różne słowa cisnęły mu się na usta, a jednak nic nie mówił. Był zbyt zmęczony, żeby roztrząsać to wszystko po raz kolejny. Podniósł się z ociąganiem i ruszył w kierunku wyjścia. Zerknął na cudną postać przez ramię. Anielski uśmiech rozświetlił jej twarz. Zdawało mu się wtedy, że nigdy nie zapomni tego łagodnego spojrzenia podkreślonego pewną nieokrzesaną nutą. Chyba właśnie to połączenie sprawiało, że była taka wyjątkowa. Pomachał jej i wyszedł.
 
***
#
   Zamrugał. Powoli, powieki ruszały się tak opornie. Spoglądał spod zmarszczonych brwi na brudny, zniszczony mur. Każda obdarta cegła, każda luka pomiędzy nimi. Przejechał czubkami palców po szerokim ubytku. Ciekawe jak powstał? Przechylił głowę. Interesujące twory artysty. Tego czasu.
   Powiódł wzrokiem dookoła siebie. Nie wiedział za bardzo, gdzie się znalazł, jednak ta sytuacja miała swoje plusy. Wytrzeźwiał trochę od tego snucia się ulicami. Wiatr szarpał zawzięcie jasne kosmyki. Nie śpieszyło mu się do mieszkania, pomimo iż zmarzł. Jakże nienawidził tego bezcelowego tkwienia w łóżku. Pół godziny, dwie, już świta, a sen nadal nie zawitał. Teraz przynajmniej miał pretekst, że się zgubił i poświęcił mnóstwo czasu na szukanie drogi powrotnej. I będzie mógł sobie swobodnie ponarzekać na niewyspanie.
   Och, Istvan, Istvan. Niby komu masz zatruwać życie marudzeniem?
   Uśmiechnął się pod nosem, wciskając ręce głęboko do kieszeni spodni. Teraz sprawiał wrażenie bardziej barczystego. Ruszył przed siebie wbijając wzrok w chodnik. Jak zwykle, kiedy szedł w samotności, zaczął szurać butami. Lubił ten dźwięk. Zdawało mu się wtedy, że jego cień się uśmiecha. Bo lubił też swój cień, a ten z kolei uwielbiał prawie-wydawać dźwięki. Lubił istnieć trochę bardziej niż zazwyczaj.
   Szedł tak przed siebie, kołysząc się chwiejnie do melodii brzmiącej w jego głowie. Nagle buty szurnęły ostro po raz ostatni. Jasnowłosy zesztywniał cały, nie mogąc oderwać wzroku. Ciało odmówiło posłuszeństwa, myśli wirowały, jakby ktoś potrząsnął jego głową z niesamowitą siłą.
   Widział ją. Martwą Anielicę.

   Chłód drobnych ramion, zamknięte bramy obojczyków, mleczny odcień skóry i głębia fiołkowych oczu. W księżycowej poświacie lśniące czarne pukle i mętniejący szkarłat krwi. Zastygły na jej twarzy wyraz zdziwienia pomieszanego z niepokojem, który pojawił się tak nagle i miał już nigdy nie zniknąć. Drobne, blednące wargi z których powoli sączy się ciemna kropla. Pastelowo różany materiał dziewczęcej sukienki nasiąka dogasającym ciepłem. Czarna szpilka bez obcasa zwisa smętnie z niewielkiej stopy.
   Właśnie skończyła tańczyć swoje ostatnie tango z Ciemnością.

***

   Zdawało mu się, że dźwięk syreny rozerwie mu czaszkę, a migotliwe światło oślepi go do końca. Nadal nie potrafił dojść, jakim cudem udało mu się otrząsnąć z szoku i zawiadomić odpowiednie służby. Od jakichś pięciu minut próbował wytłumaczyć sanitariuszowi, że nie potrzeba mu opieki medycznej, psychologicznej ani żadnej innej, a jedynie chwilkę na oddech, żeby mógł to wszystko jako tako przetrawić i w miarę normalnie funkcjonować. W końcu mężczyzna ustąpił, chociaż nie wyglądał na stuprocentowo przekonanego.
   Nagle jasnowłosy poczuł dłoń na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie.
   - Dobry Boże, Ariel... Co tu robisz? – zapytał łapiąc haustem powietrze. Spojrzał na rudowłosego nieprzytomnie. W tamtym momencie nie dostrzegł na jego twarzy niepokoju i zmartwienia, chociaż zdążył zauważyć, że chłopak wygląda jakoś inaczej. Czegoś mu brakowało... tego promiennego uśmiechu, ogników w oczach i czystego, dźwięcznego śmiechu podobnego do cudownej muzyki.
   - Co się stało? – odpowiedział mężczyzna puszczając mimo uszu pytanie. Pewnie gdyby nie powaga całej sytuacji dodałby „Zabiłeś kogoś czy co?”. Zmarszczył brwi, ze zniecierpliwieniem splatając palce.
   Istvan milczał przez chwilę próbując zebrać myśli i dobrać odpowiednie słowa. Nie potrafił jednak wyrazić się dostatecznie delikatnie, więc wymamrotał tylko:
   - Znalazłem... znalazłem martwą dziewczynę...
   Po tych słowach twarz Ariela wykrzywiła się w grymasie, jego ciało przeszył dreszcz. Nie pytał już o nic więcej, tylko pędem rzucił się w kierunku małej grupki osób. Jakiś policjant próbował zatrzymać go i wytłumaczyć mu, że nie powinien tu przebywać, jednak on nie słuchał. W chwili, gdy ujrzał jej twarz nic już nie słyszał. Kompletnie nic.
   Jasnowłosy patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. A jeszcze kilka godzin temu zdawało mu się, że nigdy wcześniej nie spotkał bardziej radosnego człowieka, który zachowałby optymizm i entuzjazm w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Z bólem uświadomił sobie, jak bardzo się pomylił. Nie był w stanie podejść do rudowłosego i chociażby odciągnąć go, o rozmowie nie wspominając. Zresztą, co miałby mu powiedzieć? W takich sytuacjach każde słowo traci wartość.

- Kim dla ciebie była?
- Była moją... moją... Była moja. Po prostu moja.
Wzrok miał utkwiony przed siebie, tak pusty, niewidzący. Istvan zaciskał dłoń na jego ramieniu, jakby tym drobnym gestem próbował mu okazać wszystko, od zrozumienia po współczucie. Jednak rudowłosy tylko ustawicznie kiwał głową, pogrążony w odmętach myśli i wspomnień, które jeszcze niedawno były rzeczywistością. Chwilę temu policjanci i sanitariusze dali im trochę spokoju, zostawiając ich na jednej z podniszczonych ławek nieopodal zaułku naznaczonego jej krwią.
Rudowłosy otworzył usta.
   - Pamiętam... kiedy byłem mały zobaczyłem na drodze psa. Był malutki, naprawdę niewielki szczeniak. Wyglądał ohydnie, w życiu nie spotkałem szkaradniejszego zwierzaka. Z pewnością był chory. Sierści nie miał praktycznie w ogóle, a jednak było w nim coś niesamowitego. Merdał ogonem, byłem pewien, że chciał, żebym go pogłaskał. Ale ja przestraszyłem się, że ma pchły albo mnie ugryzie, więc przyglądałem mu się tylko. Z każdą chwilą coraz bardziej było mi go szkoda. Wiedziałem, że rodzice nie pozwolą mi go wziąć, to było więcej niż pewne. Pieprzeni hipokryci... Zawsze powtarzali, że należy pomagać słabszym, biednym, a gdybym przyniósł tego psa do domu, pewnie dostałbym po uszach. Odszedłem więc, cały czas oglądając się za siebie. Cały czas o nim myślałem. Zacząłem cholernie żałować, że go nie zabrałem, chociaż nie spróbowałem, nawet go nie dotknąłem. Psy lubią, jak się je drapie za uszami, mogłem... Widzisz, to jedna z tych rzeczy, które sprawiają, że czujesz się niesamowicie chujowo. Ta mała hiena, pewnie ktoś ją przejechał, pewnie marzła, może zagryzł ją inny pies. Dlaczego nic nie zrobiłem? Dlaczego rodzice nie zgodziliby się? A wiem, że by się nie zgodzili, bo już parę razy próbowałem przygarnąć do siebie zwierzaka, a oni zawsze powtarzali, że musieliby zbierać psy z całej wsi. I ta istota nie wyróżniała się niczym oprócz wyjątkowej brzydoty, a jednak pamiętam ten dzień jak dziś, kiedy ją zostawiłem na środku drogi. Nie rozumiem tego. Byłem typowym jedynakiem-egoistą, w dużym stopniu była to wina rodziców. Chociaż wmawiali mi mądre słowa, były to puste frazesy. Nigdy nie wiedziałem, żeby zrobili coś dla kogoś, bezinteresownie. I wtedy, ten jeden raz, kiedy chciałem pomóc temu psu i nie było to moim widzimisiem posiadania pupila, tylko prawdziwą chęcią pomocy, kiedy chciałem posłuchać tych kłamliwych uwag... Potem wracałem tą samą drogą. Po cichu błagałem, żeby znowu spotkać tam tego psa, ale już go nie było. Dopiero gdy uświadomiłem sobie, że już nigdy więcej go nie zobaczę, poczułem się przegrany jak nigdy przedtem. To jak usłyszeć cudowną melodię i wiedzieć, że już się jej nie usłyszy, próbować zapamiętać ją tak bardzo, skupiać się na każdym dźwięku, wszystko na nic. W pamięci i tak wszystko się zatrze. Tak cholernie chcielibyśmy zamrozić ten moment, zamknąć go w szklanej kuli i schować gdzieś, ukryć przed światem i wyciągać tylko w samotności. To jak czekać na pełnie kilkanaście dni i nie zobaczyć jej, bo niebo będzie zachmurzone. Ta tęsknota, bezsilność, to tylko głupia pełnia, a jednak może być tą ostatnią. Cholera... – cień padał na twarz Ariela zasłaniając jego oczy. Czubek nosa, usta i dół policzków rozświetlało jedynie mdłe światło latarni ulicznej, chociaż jasnowłosy mógł też dostrzec łzy spływające powoli. Wiedział, że rudowłosy płakał, płakał właściwie odkąd tylko zaczął mówić i opowiadał w taki sposób, że Istvan wręcz czuł to wszystko. Czuł tą bezsilność, ten ciężar beznadziejności. Chłopak nabrał łapczywie powietrza, jego usta drgnęły. – Wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze? Że teraz nie czuję nic z tego wszystkiego. Ona... ona jest martwa. Dlaczego nic nie czuję? Dlaczego nie czuję żalu do całego świata? Powinienem, przecież powinienem. Była przecież młoda, utalentowana, byłaby wspaniałą matką. Wiem, że by była, wielbiła dzieci jak nikt inny. To takie chore. Wiem, że nie mógłbym z nią być. Bez niej też nie. Nie kochałem jej, to wiem na pewno, a jednak przyglądać się jej jak śpi, słyszeć jej śmiech, to było błogosławieństwem. Nawet kiedy tłukła talerze i krzyczała, nawet kiedy miałem jej dość tak bardzo, że najchętniej powyrywałbym jej wszystkie włosy, nawet wtedy czułem, że nie mógłbym się obudzić obok kogoś innego. Po prostu bym nie mógł, wyrzuciłbym obcą dziewczynę za drzwi, wypchnąłbym ją brutalnie i zostawił na środku klatki schodowej. Jestem chory... Łeb mi pęka. Niech to wszystko szlag...

   Dwa ciemne zarysy błądziły wśród betonowego lasu. Postacie kroczyły przed siebie. Jedna z nich opierała się na ramieniu drugiej. Blady świt majaczył na nieboskłonie. Nagle zatrzymali się.
   Rudowłosy utkwił wzrok gdzieś pomiędzy dwoma budynkami stojącymi po drugiej stronie ulicy.
   Chciałbym zatęsknić po raz ostatni.
   Stała tam, w swojej nieśmiertelnej sukience z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Słyszał, jak nuciła stare, zapomniane melodie, tak kojące udręczone zmysły. Po raz ostatni zaciągnęła się Che Blanco i rzuciła niedopałek na chodnik. Szary obłok dymu zawirował rozpływając się. Na twarzy ciemnowłosej pojawił się promienny uśmiech. Spojrzał jej w oczy. Jak zwykle drapieżne, chłodne fiołki otuliły jego duszę. 
   Skłam po raz ostatni. Zaprzecz, że kiedykolwiek istniałaś.
   Ale ona już nie słyszała. Pomachała mu drobną dłonią i zniknęła w zaułku. Wystarczył ułamek sekundy, była zupełnie gdzie indziej. Wolna, bez zawsze i nigdy, bez wszystkiego i niczego. Czysta, nieskazitelna. Czuł pustkę pomieszaną z jakimś niezidentyfikowanym spokojem. Wiedział, że tam będzie jej lepiej.
   A jednak spazmatyczny szloch wstrząsnął jego ciałem.
   Przecież nie będzie tęsknił.

2 komentarze:

  1. [Po pierwsze, pierwsza piosenka jest świetna. Po drugie, rozdział też jest świetny. I Ariel jest świetny (mój mąż ♥) i tematyka jest świetna. Ostatnio mam taki nastrój, że pasuje idealnie.
    Po trzecie, wyjustuj tekst.
    Po czwarte, to "#" nie jest krzyżyk, tylko płotek.
    To chyba wszystko.
    Nie. Jeszcze jedno. Rozdział jest naprawdę dobry.]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Zgadzam się, Alice rocks. Dziękuję. Cieszę się, że się podoba.
      Nie, bo mnie denerwuje, jak jest wyjustowany, o.
      Krzyżyk, płotek... Jak wygląda każdy widzi.
      Dziękuję jeszcze raz :>]

      Usuń